[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Żołnierze mieli otrzymać broń, hełmy i tak dalej, ale bez ostrej amunicji.I tak Delgado nauczył się wspaniale maszerować, polerować guziki przy mundurze i pucować buty na wysoki połysk.Wkrótce jednak Ekwadorem wstrząsnął kryzys ekonomiczny i żołnierzom wydano ostrą amunicję.Delgado stał się nieszczęsnym przykładem błyskawicznej ewolucji, choć z drugiej strony działo się tak z każdym żołnierzem.Kiedy przeszedłem przez rekrucki obóz marines, zostałem wysłany do Wietnamu i pobrałem ostrą amunicję, w niczym nie przypominałem ciamajdowatego zwierzęcia, jakim byłem w cywilu.I robiłem gorsze rzeczy niż Delgado.Ale do rzeczy: Sklep, do którego włamał się Delgado, mieścił się w szeregu nieczynnych placówek handlowych położonych naprzeciw hotelu „El Dorado”.Żołnierze, którzy otaczali hotel zasiekami z drutu kolczastego, wykozystywali te sklepy jako część swojej zapory.Kiedy więc 30 wyłamaniu tylnych drzwi Delgado odryglował drzwi frontowe i ciu-ciut je uchylił, aby wyjrzeć na zewnątrz, uczynił tym samym w barierze wyłom, przez który mógł przeniknąć ktoś inny.Ów wyłom był jego wkładem w przyszłość rodzaju ludzkiego, jako że wkrótce potem miały przejść tędy i dostać się do hotelu bardzo ważne osoby.Kiedy zerknął przez szparę w drzwiach, dojrzał dwóch.swoich śmiertelnych wrogów.Jeden z nich wymachiwał małym radyjkiem, które mogło pomieszać mu w głowie — N każdym razie on tak uważał.Nie było to jednak radio, lecz Mandarax, a rzekomymi wrogami byli *Zenji Hiroguchi i *Andrew MacIntosh.Obaj latali wściekle po terenie odgrodzonym barykadami, gdzie zresztą mieli pełne prawo przebywać, jako że należeli do hotelowych gości.*Hiroguchi wciąż kipiał wściekłością, a * MacIntosh nabijał się z niego, twierdząc, że traktuje on życie zbyt serio.Przechodzili właśnie koło sklepu, w którym ukrywał się Delgado.Zatem żołnierz wyszedł przez frontowe drzwi i zastrzelił ich obu, wierząc, że robi to w samoobronie.I tym samym nie będę już musiał stawiać gwiazdek przed nazwiskami Zenjiego Hiroguchi i Andrew MacIntosh.Robiłem tak dla przypomnienia czytelnikom, że ci dwaj są tymi spośród gości hotelu „El Dorado”, którzy zginą jeszcze przed zachodem słońca.Teraz obaj już nie żyli, a nad światem, na którym milion lat temu tak wielu ludzi wierzyło, że ocala jedynie przystosowanie — zachodziło słońce.Ocalony Delgado powrócił do sklepu i skierował się ku tylnym drzwiom, spodziewając się znaleźć tam więcej wrogów niegodnych ocalenia.Ale na zewnątrz było jedynie sześć małych, miedzianoskórych, obdartych dzieci — same dziewczynki.Kiedy wpadł na nie ten przerażający wojskowy potwór pobrzękujący śmiercionośnym ekwipunkiem, były zbyt głodne i zbyt pogodzone ze śmiercią, by uciekać.Zamiast tego otwierały szeroko usta, przewracały brązowymi oczami, klepały się po brzuchach i dotykały gardła, aby pokazać, jak bardzo są głodne.W tamtych czasach zachowywały się tak dzieci na całym świecie, nie tylko na tyłach pewnej alei w Ekwadorze.Delgado nie zwrócił na nie uwagi i po prostu sobie poszedł.Nigdy nie został schwytany, ukarany, hospitalizowany czy coś w tym stylu.Był jeszcze jednym żołnierzem w mieście rojącym się od wojska i nikt nie był w stanie dobrze przyjrzeć się jego twarzy, która w cieniu stalowego hełmu niczym nie różniła się od twarzy jakiegokolwiek innego żołnierza.Na drugi dzień Delgado, wielki ocalony i zarazem zbawca, zgwałcił jakąś kobietę i został ojcem jednego z ostatnich z mniej więcej dziesięciu milionów dzieci, jakie miały się jeszcze urodzić na południowoamerykańskim kontynencie.Gdy żołnierz wyszedł ze sklepu, weszło tam sześć małych dziewczynek, aby poszukać jedzenia lub czegoś, co można by wymienić na jedzenie.Wszystkie były sierotami z ekwadorskiej dżungli, rosnącej na południu, za górami — bardzo, bardzo daleko stąd.Ich rodzice zginęli od rozpylanych z powietrza środków owadobójczych, zaś je same zabrał latający nad dżunglą pewien pilot z linii handlowej i przywiózł do Guayaquil, gdzie zostały dziećmi ulicy.To były w zasadzie indiańskie dzieci, ale miały one również murzyńskich przodków — niewolników, którzy uciekli do dżungli dawno temu.Były Kanka-bonami.Dorosły w babińcu na Santa Rosalii, gdzie wespo? z Hisako Hiroguchi zostały matkami całej dzisiejszej ludzkości.Bądź co bądź, żeby jednak dostać się na Santa Rosalię, musiały najpierw dostać się do hotelu.Z powodu barykad i żołnierzy na pewno by do tego nie doszło, gdyby szeregowy Geraldo Delgado nie utorował ścieżki wiodącej przez sklep.28Te dzieci, które miały w przyszłości zostać sześcioma Ewami Kapitana von Kleista, Adama z Santa Rosalii, nigdy nie znalazłyby się w Guayaquil, gdyby nie pewien młody ekwadorski pilot o nazwisku Eduardo Ximenez.Zeszłego lata, nazajutrz po dniu, kiedy pochowano Roya Hepburna, Ximenez wraz z czwórką pasażerów leciał ponad dżunglą, niedaleko górnych dopływów rzeki Tiputini, płynącej do Atlantyku, nie zaś do Pacyfiku.Musiał dostarczyć jakiegoś francuskiego antropologa i jego sprzęt do pewnego miejsca w dole rzeki, blisko granicy peruwiańskiej, skąd Francuz planował rozpocząć poszukiwania nieuchwytnych Kanka-bonów.Następnie Ximenez skierował się do Guayaquil, leżącego o pięćset kilometrów stamtąd, za dwoma wysokimi i urwistymi łańcuchami gór
[ Pobierz całość w formacie PDF ]