[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czy ten drugi mu to­warzyszył? Cóż za wielka podróż, pomyślał przypominając sobie Dulorn, Mazadone, Ilirivoyne, Ni-moya, wspominając ucieczkę przez lasy, wiry na rzece Steiche, chłód bijący od kapitanów z portu w Piliplo­ku, wreszcie smoka napierającego na trzeszczący statek biednego Gorzvala.Taka wielka podróż.Tyle tysięcy mil.A ile ich jeszcze zosta­ło do przebycia, by mógł odpowiedzieć na pytania, które dręczyły je­go chorą duszę?Carabella przytulała się do niego w milczeniu.Jej stosunek do Valentine'a przechodził kolejne fazy i teraz stanowił połączenie stra­chu i miłości, szacunku i lekceważenia.Poważała go i czciła jako Koronala, a z drugiej strony zdawała sobie sprawę z naiwności, niewie­dzy, prostoduszności - przymiotów duszy, które wyznaczały sposób je­go postępowania.W tylu sprawach była i dojrzalsza, i bardziej do­świadczona, więc często widziała w nim bezradne dziecko i zapomina­ła, z kim ma do czynienia.Valentine rozumiał ją, lecz jak mógł temu zaradzić? Codziennie odkrywał kolejne fragmenty wiedzy o własnej osobowości, odzywało się w nim książęce wychowanie, powoli wcho­dził w rolę rozkazodawcy, ale przecież wciąż jeszcze czuł się beztro­skim włóczęgą o naiwnej duszy, żonglerem Valentinem.Tamten ciemniejszy Lord Valentine, którym kiedyś był i którym znów pewne­go dnia może się stać, tkwił na dnie jego duszy i choć rzadko docho­dził do głosu, on nigdy go nie lekceważył.Pomyślał, że Carabella wca­le nieźle radzi sobie w tak trudnej sytuacji.- O czym myślisz, Valentine? - wyrwała go z zadumy- O Sleecie.Tęsknię ogromnie za tym małym zwinnym czło­wieczkiem.- On się odnajdzie.Albo my odnajdziemy wyspę, na której prze­bywa- Mam nadzieję, Carabello.- Przytulił ją mocniej do siebie.- Ale myślę również o tym, co mi się przydarzyło i co mnie jeszcze czeka.Poruszam się jak w krainie snu.- Któż tak naprawdę potrafi powiedzieć, co jest snem, a co nim nie jest? Przechodzimy przez życie tak, jak życzą sobie bogowie, i nie powinniśmy zadawać pytań, na które nie ma odpowiedzi.Oczywiście, pytania pytaniom nierówne.Jeśli mnie zapytasz, jaki dzisiaj jest dzień, co jedliśmy na obiad i jak nazywa się ta wyspa, to, rzecz jasna, ci odpo­wiem.Ale to nie są te pytania, o których myślę.- Zgadzam się z tobą, Carabello - rzekł Valentine.Rozdział 6Zalzan Kavol wynajął jeden z największych rybackich trimaranów zwany “Dumą Mardigile" - pięćdziesiąt stóp długości, trzy lśniące czy­stością kadłuby i nieskazitelnie białe żagle z cynobrową obwódką, któ­ra nadawała stateczkowi odświętny, wesoły wygląd.Jego kapitan był jednym z najlepiej prosperujących rybaków na wyspie.Miał na imię Grigitor.Był to mężczyzna już nie pierwszej młodości, wysoki, postaw­ny, z włosami po pas i błyszczącą, jakby naoliwioną skórą.To on ze swymi towarzyszami ocalił Deliambera i Zalzana Kavola, kiedy na wy­spę dotarł pierwszy sygnał o katastrofie statku.Teraz pięcioosobową załogę stanowiły jego dzieci, synowie i córki, w każdym calu przypominające ojca.Trasa podróży prowadziła najpierw w stronę Burbontu, co zajęło mniej niż pół godziny żeglowania, a potem przez otwarty kanał zielo­nej płycizny, który dzielił dwie najbardziej wysunięte na południowy zachód wyspy od reszty Archipelagu.Poprzez przezroczystą wodę słońce rzucało chybotliwe refleksy aż na białe piaszczyste dno, pełne najdziwniejszych podwodnych mieszkańców.Były tam morskie ropu­chy i pomarszczone kraby, i wielkonogie homary, i groźne przyczajo­ne węgorze piaskowe, nie mówiąc już o całym mnóstwie różnobarw­nych ryb.Raz nawet przeciął drogę trimaranowi mały smok morski, wyraźnie zdezorientowany niebezpieczną bliskością lądu.Jedna z córek kapitana przynaglała, żeby płynąć za nim, ale Grigitor nie uległ jej namowom, uznając słusznie, że przede wszystkim spoczywa na nich obowiązek dostarczenia pasażerów w uzgodnione miejsce.Żeglowali cały ranek, mijając po drodze trzy wyspy - Richelure, Grialon i Vonaire, jak je nazywał kapitan - a w południe zarzucili ko­twicę, by zjeść spokojnie posiłek.Dwoje z dzieci Grigitora wyskoczyło za burtę, aby coś złowić za pomocą ościeni.Rzadko chybiały celu, a ich obnażone ciała poruszały się w prześwietlonej słońcem wodzie ze zwinnością młodych zwierząt.Grigitor zabrał jedzenie z domu - płaty białej surowej ryby marynowanej w korzennym sosie i cierpkie, orzeźwiające zielone wino.Deliamber zostawił resztę towarzystwa przy zaimprowizowanym stole i usadowił się na burcie jednego z ze­wnętrznych kadłubów, intensywnie wpatrując się w leżące na północy wyspy.Zauważył to Valentine i chciał podejść do Vroona, ale Carabella powstrzymała go.- Jest w transie - powiedziała cicho.- Nie przeszkadzaj mu.Opóźnili odjazd, czekając, aż mały Vroon zejdzie ze swego punk­tu obserwacyjnego.Czarodziej promieniał zadowoleniem.- Wysiałem swoje myśli naprzód - obwieścił dumnie - i przyno­szę teraz dobre nowiny.Sleet żyje!- Rzeczywiście dobra wiadomość! - wykrzyknął uradowany Valentine.- Gdzie jest?- Na jednej z tamtych wysp - odpowiedział Deliamber wysuwając do przodu wiązkę swoich macek.- Jest z kilkoma ludźmi Gorzvala, którzy uciekli z miejsca katastrofy na własnych łodziach.- Tylko powiedz, która to wyspa, a już biorę na nią kurs - pona­glił czarodzieja Grigitor.- Ta, o której myślę, ma kształt okręgu otwartego z jednej strony, a jej środek jest wypełniony wodą.Tamtejsi ludzie zwijają swoje włosy w długie pukle.Och, byłbym zapomniał: w uszach noszą kolczyki.- Kangrisorn - wypaliła bez zastanowienia jedna z córek Grigitora.Ojciec pokiwał twierdząco głową.- Masz rację, Kangrisorn - powiedział.- Podnieście kotwicę!Kangrisorn leżał o godzinę drogi z wiatrem i niewiele w bok od kursu obranego wcześniej przez trimaran.Był jednym z kilku małych piaszczystych atoli, otaczających jeszcze mniejsze laguny.Chyba nie­często zapuszczali się tutaj ludzie z Mardigile, ponieważ na długo przed wejściem do portu otoczyły ich na łodziach gromady ciekaw­skich dzieci.Miały skórę tak ciemną, jak Mardigilczycy złocistą, ich włosy lśniły granatową czernią, a zęby niezwykłą bielą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl