[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pozostałe odczekały do popołudnia Dnia Morza i ruszyły w ślad za nimi, ale po zapadnięciu ciemności skierowały dzio­by na wschód, do Zatoki Stoien.Półwysep Stoienzar, długi i wąski, wystawał niczym kciuk z olbrzy­miej pięści Alhanroelu.Po jego południowej stronie panowały upały nie do zniesienia, a na porosłym dżunglą, rojącym się od owadów wy­brzeżu przysiadło zaledwie kilka osad.Przeważająca część ludności półwyspu zamieszkiwała brzegi zatoki, na których co każde sto mil przysiadło większe miasto, nie mówiąc już o niemal nieprzerwanym ciągu rybackich wiosek, nadmorskich kurortów i okręgów rolniczych.Rozpoczynało się właśnie lato i nad ciepłymi, nieruchomymi wodami zawisła ciężka fala upałów.W celu dalszego zaprowiantowania flotylla zatrzymała się na jeden dzień w Kircidane, gdzie brzeg zaczynał skrę­cać na północ, i ruszyła w dalszą drogę do Treymone.Valentine spędzał teraz wiele spokojnych godzin zamknięty w swojej kajucie, wypróbowując diadem, który otrzymał od Pani.W ciągu tygodnia opanował sztukę wprawiania się w lekki półsen i po­trafił równie łatwo wślizgiwać się weń, jak i z niego wychodzić, cały czas pozostając świadomym przepływającej obok rzeczywistości.W ta­kim stanie był już zdolny, chociaż jeszcze na krótko i z niezbyt wielką siłą, nawiązywać kontakt z innymi umysłami, oddalać się od statku i znajdować dusze pogrążone we śnie, bo te łatwiej mu się poddawały niż dusze w stanie czuwania.Nietrudno mu było dotknąć umysłu Carabelli, Sleeta i Shariamira i przekazać im własny wizerunek czy też ja­kieś życzliwe przesłanie.Sięganie do umysłów mniej mu znanych osób, jak choćby mistrzyni stolarska Pandelon czy hieiarchini Lorivade, było wciąż zbyt trudną sztuką i w tym wypadku zdarzały się tylko fragmentaryczne, najkrótsze z możliwych błyski porozumienia.Nato­miast nie odnosił żadnych sukcesów, jeśli chodzi o umysły pochodze­nia innego niż ludzkie, nawet jeśli należały do tak dobrze znanych mu istot jak Zalzan Kavol, Rhun czy Deliamber.Ale przecież dopiero się uczył i czuł, jak z dnia na dzień przyswaja sobie coraz więcej umie­jętności, podobnie jak przy nauce żonglowania.Zresztą to, co robił teraz, też można było nazwać żonglowaniem, bo gdy chciał użyć dia­demu, musiał wchodzić w samo jądro duszy, musiał odsuwać od sie­bie wszystkie zbędne myśli i podporządkowywać całe swoje jestestwo wysiłkowi nawiązania kontaktu.Do czasu, kiedy “Pani Thiin" znalazła się na wysokości Treymone, Valentine potrafił zaszczepiać w umy­słach sny, w których pojawiały się obrazy i toczyła się akcja.Shanamirowi wysłał którejś nocy sen o Falkynkip, o pasących się na łąkach wierzchowcach i wielkich ptakach gihorna, które kołowały wysoko, a potem opuszczały się niżej i niżej na śmiesznie trzepoczących potęż­nych skrzydłach.Następnego ranka przy stole chłopiec opisywał sen ze wszystkimi szczegółami poza tym, że nie były to ptaki gihorna, lecz milufta.padlinożerne, o jasnopomarańczowych dziobach i obrzydli­wych sinych szponach.- Śniły mi się w nocy pikujące w ziemię ptaki milufta.Co to mo­że znaczyć? - spytał.- Może źle zapamiętałeś sen, może to były inne ptaki, na przy­kład ptaki gihorna, te, które są dobrą wróżbą? - powiedział Valentine.Shanamir, jak zwykle bezpośredni i prostoduszny, gwałtownie za­protestował.- Jeśli nie potrafię odróżnić jednych od drugich, choćby we śnie, to, mój panie, powinienem wrócić do Falkynkip i czyścić stajnie.Valentine uciekł spojrzeniem ukrywając uśmiech i postanowił bardziej przyłożyć się do pracy nad techniką przesłań.Do Carabelli wysłał sen o żonglerce kryształowymi pucharami wypełnionymi złocistym winem, a ona rano opisała żonglowanie ze wszystkimi szczegółami nie pomijając nawet stożkowatego kształtu pucharów.Sleet śnił o ogrodzie Lorda Valentine'a, cudownym świe­cie pełnym błyszczących pierzastolistnych białych krzewów, nadętych kłujących stworów na długich łodyżkach, małych potrójnie rozwidlo­nych roślinek mrugających umieszczonymi na czubkach listków roze­śmianymi oczami, ogród zmyślony, za to bez żarłocznych roślin.Małemu żonglerowi spodobał się sen, bo opowiadając o nim rano przy­znał, że gdyby Koronal zasadził na Górze Zamkowej taki ogród, to on, Sleet, chętnie by po nim spacerował.Również i Valentine miewał sny.Pani, jego matka, prawie każdej nocy dotykała z daleka jego duszy i przenikała umysł łagodnie niczym promień księżyca, uspokajając go i utwierdzając w raz powziętych za­miarach.Śnił także o dawnych czasach na Górze Zamkowej, a wtedy na powierzchnię snu wypływały wspomnienia z lat młodzieńczych, turnieje, wyścigi, zabawy, przyjaciele: Tunigorn, Elidath i Stasilaine.i brat Voriax, który go uczył, jak używać miecza i łuku, i Koronal Lord Malibor, który podróżował po Górze z miasta do miasta niczym wspa­niały, otoczony blaskiem półbóg, i dużo innych podobnych scen, po­wódź obrazów uwolnionych wreszcie z głębin umysłu.Nie wszystkie sny były miłe.Dzień przed przybiciem “Pani Thiin" do stałego lądu zobaczył siebie idącego wybrzeżem, jakąś samotną, wystawioną na wiatry plażą porośniętą niskimi zaroślami, plażą przy­gnębiającą i smutną nawet w promieniach popołudniowego słońca.Zaczął iść w głąb lądu, w stronę Góry Zamkowej, wznoszącej się w od­dali jak wyszczerbiona wieża.I kiedy tak szedł, trafił na mur, mur wyż­szy od białych urwisk Wyspy Snu, a ten mur był żelaznym ogrodze­niem wykutym z takiej ilości metalu, jakiej nie było na całym Majipoorze, był żelazną obręczą spinającą świat od bieguna do bieguna, i on, Valentine, znajdował się po jednej stronie tej obręczy, a Góra Zamkowa po drugiej.Kiedy podszedł bliżej, usłyszał, że mur trzaska jak naładowany elektrycznością i że wydaje z siebie groźne pomruki.Chciał przyjrzeć mu się z bliska, a wtedy w błyszczącym metalu do­strzegł odbicie, lecz spoglądająca nań z tej potwornej żelaznej obrę­czy twarz była podobizną syna Króla Snów.Rozdział 3Treymone było miastem słynnych na cały Majipoor drzew-domów.Drugiego dnia po zejściu na ląd Valentine udał się do dzielnicy przybrzeżnej, leżącej na południe od ujścia rzeki Trey, aby je obej­rzeć.Drzewa-domy nigdzie nie utrzymywały się przy życiu poza tutej­szą równiną aluwialną.Ich niskie i grube pnie, pokryte lśniącą korą o bladozielonym odcieniu, przypominały pnie drzew dwikka, choć nie były tak wielkie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl