[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Są Anglikami.Chcę, żeby dorastali jak zwykli, angielscy chłopcy.— Rozumiem.— To chyba wszystko — powiedziała pani Ramsay wstając.Jej ruchy były teraz zdecydowane.— To musiał być trudny wybór — stwierdziłem.— Bardzo pani współczuję.Rzeczywiście tak było.Może mi uwierzyła, bo uśmiechnęła się blado.— Naprawdę pan tak myśli…? Sądzę, że w swojej pracy musi pan mniej lub bardziej wchodzić w cudzą skórę, wiedzieć, co czują lub myślą inni.To był dla mnie nokaut, ale najgorsze już przeszłam… Teraz muszę zaplanować co robić, dokąd iść, czy zostać tutaj, czy się przenieść.Muszę zacząć pracować.Kiedyś byłam sekretarką.Pewnie zrobię krótki kurs pisania na maszynie i stenografii.— Proszę tylko nie angażować się do pracy w Biurze Cavendish.— Dlaczego?— Dziewczętom, które tam pracują, przydarzają się dosyć nieprzyjemne przygody.— Jeśli myśli pan, że coś o tym wiem, jest pan w błędzie.Życzyłem jej szczęścia i poszedłem.Nie dowiedziałam się od niej niczego.I spodziewałem się tego.Ale trochę się uporządkowało.IIIWychodząc na ulicę zderzyłem się prawie z panią McNaughton.Niosła torbę z zakupami i zdawała się ledwie trzymać na nogach.— Proszę pozwolić — powiedziałem i wziąłem od niej ciężar.Najpierw miała zamiar wyrwać mi torbę z rąk, potem pochyliła głowę przyglądając mi się bacznie, wreszcie rozluźniła chwyt.— Pan jest młodym człowiekiem z policji — oznajmiła.— Nie poznałam pana w pierwszej chwili.Zaniosłem torbę do jej frontowych drzwi, a ona słaniała się koło mnie.Torba była nieoczekiwanie ciężka.Ciekawe, co tam było.Kilogramy ziemniaków?— Proszę nie dzwonić — powiedziała.— Drzwi nie są zamknięte.Na Wilbraham Crescent chyba nikt nie zamyka drzwi.— Jak idą sprawy? — spytała tonem pogawędki.— Wydaje się, że on był ożeniony znacznie poniżej swojej klasy.Nie wiedziałem, o czym mówi.— Kto taki… nie było mnie tutaj — wyjaśniłem.— Pewnie śledził pan kogoś.Miałam na myśli panią Rival.Poszłam na rozprawę.Taka pospolita kobieta.Nie wydawała się wstrząśnięta śmiercią męża.— Nie widziała go od piętnastu lat — wyjaśniłem.— Angus i ja jesteśmy małżeństwem od dwudziestu lat — westchnęła.— To długo.On ma tyle do roboty w ogrodzie, teraz, kiedy nie pracuje… Nie wiadomo, co zrobić z sobą.W tej chwili zza węgła wyszedł pan McNaughton z łopatą w ręce.— Wróciłaś, moja droga.Pozwól, że wezmę sprawunki…— Proszę to postawić w kuchni — powiedziała prędko do mnie pani McNaughton, a jej łokieć wbił się w moje żebra.— Tylko płatki kukurydziane, jaja i melon — rzekła do męża, uśmiechając się promiennie.Złożyłem torbę na kuchennym stole.Coś zabrzęczało.Płatki kukurydziane, niech mnie kule biją! Pozwoliłem wziąć górę moim szpiegowskim instynktom.Zakamuflowane listkami żelatyny, leżały trzy butelki whisky.Zrozumiałem, czemu pani McNaughton była czasami tak promienna i szczebiotliwa, i miała trochę niepewny chód.I dlaczego, być może, profesor zrezygnował z katedry.To był ranek poświęcony sąsiadom.Blanda spotkałem idąc ulicą w kierunku Albany Road.Wydawał się w dobrej formie.Poznał mnie natychmiast.— Jak się pan miewa? Jak tam zbrodnia? Słyszałem, że zidentyfikowaliście ciało.Podobno obszedł się bardzo źle z żoną.Przy okazji, proszę wybaczyć, pan chyba nie jest z tutejszej policji?Odpowiedziałem wymijająco, że przyjechałem z Londynu.— Więc Yard interesuje się tym?— Cóż… — przeciągnąłem dyplomatycznie.— Zrozumiałem.Nie musi pan zdradzać tajemnic.Nie było jednak pana na rozprawie.Powiedziałem, że byłem za granicą.— Tak jak ja, chłopcze, tak jak ja! —mrugnął do mnie.— Wesoły Paryż? — zapytałem, odwzajemniwszy mrugnięcie.— Bardzo bym chciał.Nie, tylko jednodniowa podróż do Boulogne — dał mi sójkę łokciem w bok, całkiem jak pani McNaughton.— Nie zabrałem żony.Poderwałem ładny kąsek.Blondynka.Niezły numerek.— Podróż w interesach? — spytałem.Zaśmialiśmy się, jak światowi mężczyźni, po czym on skierował się w stronę domu, a ja na Albany Road.Byłem z siebie niezadowolony.Jak twierdził Poirot, można wydobyć więcej z sąsiadów.To stanowczo nienormalne, żeby nikt nic nie widział! Może Hardcastle zadawał niewłaściwe pytania? Ale jak wymyślić lepsze? Kiedy skręciłem w Albany Road, miałem już w pamięci listę faktów i wątpliwości.Wyglądała mniej więcej tak:Pan Curry (Castleton) został uśpiony — Kiedy?ditto został zabity — Gdzie?ditto został przeniesiony pod nr 19 — Jak?Ktoś musiał coś widzieć! — Kto?ditto — Co?Skręciłem znowu w lewo.Teraz szedłem przez Wilbraham Crescent tędy, jak dziewiątego września.Powinienem może wstąpić do panny Pebmarsh? Zadzwonić i powiedzieć… zaraz, co powiedzieć?Wstąpić do panny Waterhouse? Ale co, na miłość boską, mam mówić?Może pani Hemming? Tu nie byłoby z tym problemu, bo i tak by nie słuchała, ale jej słowa, choć przypadkowe i bez związku, mogły dokądś prowadzić.Szedłem ulicą notując w pamięci numery, jak to robiłem tamtego dnia.Czy zmarły pan Curry też szedł ulicą sprawdzając numery, aż doszedł do tego, który zamierzał odwiedzić?Wilbraham Crescent nigdy nie wyglądał bardziej nobliwie.Byłem bliski zawołania, jak w wiktoriańskiej epoce „Och, gdyby te kamienie mogły mówić!” To był ulubiony cytat owych czasów.Kamienie jednak milczały, podobnie jak cegły i cement, a nawet tynk i stiuki.Wilbraham Crescent pozostawał niemy.Staroświecki, stojący na uboczu, spatynowany i nie mający ochoty na konwersację.Nie aprobujący, byłem tego pewien, wędrownych włóczęgów, którzy nawet nie wiedzą, czego szukają.Na ulicy widać było niewielu ludzi, paru chłopców na rowerach i dwie kobiety z torbami na zakupy.Domy wydawały się martwe jak mumie, gdyż wszelkie oznaki życia kryły się w ich wnętrzach.Wiedziałem, czemu tak było.Właśnie zbliżała się święta godzina pierwsza, poświęcona tradycyjnie spożywaniu lunchu.W jednym czy dwóch domach mogłem zobaczyć przez nie zasłonięte okno grupę ludzi wokół obiadowego stołu, ale nawet to było niezmiernie rzadkie.Albo okna były przesłonięte dyskretnie nylonową siatką, stanowiącą przeciwieństwo tak kiedyś popularnej koronki nottingham, albo — co bardziej prawdopodobne — wszyscy jedli w „nowoczesnej” kuchni, zgodnie ze zwyczajem lat sześćdziesiątych.Doszedłem do wniosku, że była to idealna pora do popełnienia morderstwa.Czy morderca pomyślał o tym? Czy była to część jakiegoś planu? Doszedłem wreszcie do numeru 19.Podobnie jak wielu niedorozwiniętych członków społeczeństwa, przystanąłem i gapiłem się.W zasięgu wzroku nie było już widać żywej duszy.— Nie ma sąsiadów — rzekłem smutno.— Nie ma inteligentnych widzów.Poczułem ostry ból w ramieniu.Myliłem się.Był sąsiad, bardzo użyteczny, gdyby tylko potrafił mówić.Stałem oparty o skrzynkę pocztową domu numer 20, na której siedział ten sam wielki, rudy kot, którego widziałem poprzednio.Zatrzymałem się i zamieniłem z nim kilka słów, usuwając najpierw figlarne pazury z mego ramienia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]