[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czerwone oko Vuffi Raa zga­sło, a prawie z każdej szczeliny i złączenia sterczały drewniane strzały.Z wielu ran wypłynął jasny płyn, który utworzył na czer­wonawym piasku ciemne plamy.Mohs ruszył do hazardzisty.Nie szedł teraz pochylony ani zgar­biony.Wyciągnął rękę w ten sposób, że dłoń zwróciła się ku niebu.- Oddaj mi Klucz, szarlatanie!Lando zacisnął zęby.Nie miał wiele do stracenia, a był wście­kły - bardziej na siebie niż na kogokolwiek czy cokolwiek innego.Zaplótł ręce na torsie, wbił pięty w piasek i chrząknął.- Klucz! - nalegał Mohs.- Należy do nas, a nie do ciebie!- Nie bądź śmieszny, staruszku!Całkiem niespodziewanie na pomarszczonej twarzy starca od­malowało się przerażenie - trudne do zrozumienia w takiej sytuacji.Mohs opuścił rękę i popatrzył na pobratymców, otaczających obu groźnym, milczącym kręgiem.Wzruszył ramionami, po czym zwró­cił się znów do Calrissiana.- Powtarzam jeszcze raz, ty oszuście, hochsztaplerze, uzur­patorze, ty.ty.- Jeżeli dokończysz zdanie - przerwał mu Lando, zupełnie nie rozumiejąc, o co chodzi, ale pozwalając sobie na pierwszy słaby promyk nadziei -ja również powiem ci coś obraźliwego.Prawdę mówiąc, chyba i tak ci powiem.Twoja matka nie miała słuchu i fałszowała, kiedy śpiewała.Kiwnął głową, pragnąc podkreślić wagę tego zdania.Mohs aż cofnął się o krok, jeszcze bardziej przerażony - Lan­do nie potrafiłby powiedzieć, czy ogromem zniewagi, czy też fak­tem, że sprawy zaczynają przybierać niepomyślny obrót.Ponownie odwrócił siew stronę ziomków, a hazardzista pomy­ślał leniwie, że oto ma jeszcze jedną zagadkę do rozwiązania.Mohs pochodził z innej planety.Jakim cudem mogli go znać ci tubylcy? I nie tylko znać, ale nawet uważać za przywódcę?A przede wszystkim, jeżeli już o tym mowa, jakim cudem urządzono tę zasadzkę?Dzikusy poszwargotały coś między sobą, naradzając się we własnej mowie.Wyglądało na to, że w końcu zdołały dojść do ja­kiegoś wniosku.- Pójdziesz teraz z nami, fałszywy i podstępny Posiadaczu! -rozkazał Naczelny Śpiewak Toków.Odwrócił się i ruszył wzdłuż najbliższej ściany gigantycznej piramidy.Lando jednak nie postąpił ani kroku.- Prędzej Jądro zamieni się w bryłę lodu.Aau!Ten ostatni okrzyk zrodził się bardziej z zaskoczenia niż bólu.Wystrzelony z kuszy pocisk przeleciał ze świstem koło głowy Calrissiana.Otarł się o małżowinę i tak obolałego, zmarzniętego ucha, a później odbił od kadłuba „Sokoła" i trafił w pośladek - na szczę­ście okryty grubą warstwą materiału spodni.Lando zaczynał powoli się domyślać, o co może w tym wszystkim chodzić.Tubylcy nie mogli, a może nie chcieli go zabić, podobnie jak nie mogli odebrać Klucza wbrew jego woli (mimo iż doskonale pamiętał, że Mohs, kiedy jeszcze przebywali na Czwórce, usiłował dokonać tej sztuki).Mogli wszakże mu grozić i zmusić do oddania w inny sposób.Wszystko wskazywało na to, że mieli w tym dużą wprawę.Lando pochylił się, zamierzając podnieść odrzucony blaster.Miał nadzieję, że zanim zginie, zdąży wyciągnąć strzałę i narobić zamieszania.Nie zdołał jednak przejść choćby metra, kiedy obok niego przeleciał następny grad pocisków.Strzały dosłownie zako­pały całą broń w miałkim piasku.Przyszpiliły w wielu miejscach pas, osłonę mechanizmu spustowego i inne fragmenty kolby oraz lufy.Pomysł okazał się więc niewypałem.Jak na rozkaz, cała grupa kilkudziesięciu tubylców ponownie wymierzyła broń w serce Calrissiana.- Dobrze, dobrze, już idę - mruknął Lando.- Czy ktoś z was nie pomyślał o wezwaniu poduszkowca?Dwie godziny później hazardzista zaczynał żałować, że to nie był dowcip.Tokowie kazali mu maszerować wiele kilometrów, wspinać się po zagradzających drogę prostopadłościennych blo­kach, brnąć przez kopce, usypane z drobnego piasku, i przedzierać się przez gąszcze karłowatych, kolczastych krzewów.Lando czuł ból w płucach i w nogach.Co więcej, bez względu na to, jak usta­wiał pokrętło termoregulatora ubrania, odnosił wrażenie, że jest mu wciąż zimno.W końcu stanął.- No, dobrze.Posłuchajcie wszyscy.Dotychczas byłem mi­łym gościem, ale dalej nie pójdę.Jeżeli zależy wam na Kluczu, będziecie musieli mi go zabrać, kiedy umrę.Nie ruszę się stąd na­wet na krok.Milczący tubylcy, którzy przez cały czas wędrówki otaczali go szczelnym kręgiem, skierowali spojrzenia na Mohsa.Starzec kiw­nął głową.Poddani natychmiast wypuścili roje strzał, które świ­drowały dziury w jego ubraniu, sypały w twarz garście piasku i przelatywały ze świstem tuż nad głową.Ci goście muszą być znakomitymi strzelcami - pomyślał z podziwem Lando.- Mam nadzieję, że żaden nie dostanie czkawki.Stał nieruchomo dopóty, dopóki nie zaczęli puszczać strzał między jego nogami.Pomyślał, że nie warto ryzykować.Zaczekał, aż na chwilę prze­staną strzelać, żeby przeładować broń, a później ruszył w dalszą drogę.Okazało się, że to, co z początku uważał za kusze, nie miało z nimi nic wspólnego.Broń była jakimś rodzajem napinanego za pomocą sprężyny urządzenia, wyposażonego na końcach w poruszające się ramiona - które w pierwszej chwili wziął za końce łuku.Poruszając się, ramiona wyrzucały krótkie i grube drewniane strzały przez otwór> wywiercony w środkowej części broni.Wyglądało na to, że strzelcy nie muszą jej przeładowywać po oddaniu każdego strzału.Lando domyślał się, że gdzieś we wnętrzu urządzenia musi się kryć magazynek, mieszczący sześć, a może siedem takich pocisków.Broń nie wyrzucała strzał na bardzo duże odległości.Mimo to szybkość i dokładność, z jaki­mi posługiwali się nią tubylcy, uświadomiła mu, że mógłby zgi­nąć, trafiony tysiącami takich igieł, równie niechybnie, jak strza­łem z blastera.Tyle że jego śmierć byłaby wówczas o wiele bardziej bolesna.Maszerował dalej.Upłynęło kilka następnych godzin.Lando nie miał pewności, dokładnie, ile.Nie chciał spoglądać na zegarek, ponieważ nie za­mierzał przypominać tubylcom, że w zanadrzu, pod ciepłym, zi­mowym ubraniem, ukrywał kilka przedmiotów, a wśród nich miniaturowy pięciostrzałowy paralizator.Musiałby porządnie się nagłowić, by wymyślić, jaką korzyść mógł mu przynieść w takiej sytuacji, ale przynajmniej miał coś, co napawało go otuchą i z czym mógł wiązać pewne nadzieje.Krok za krokiem.Krok za krokiem.Krajobraz nie ulegał żad­nym zmianom.Przypominał coś pośredniego pomiędzy pustynią a tundrą.Większość wolnego miejsca zajmowały gigantyczne budowle Sharów.Oprócz nich widział tylko piasek, piasek i jesz­cze więcej piasku.Bezchmurne, a jednak złowieszcze niebo.Łan-do martwił się też losem, jaki spotkał Vuffi Raa.Miał nadzieję, że mały robot zginął szybką i bezbolesną śmiercią.Przez cały czas długiej, nie przerywanej ani jednym posto­jem wędrówki, otaczający go Tokowie śpiewali i mruczeli - cza­sami wolne, a czasami szybkie pieśni.Ku nieustannemu rozdraż­nieniu Calrissiana, nigdy w taki sposób, żeby rytm zgadzał się z tempem marszu.To sprawiało, że nieszczęsny piechur raz po raz zataczał się i potykał.Nie wiedział, jakimi torami biegną myśli Toków, ale był pewien, że mu się nie podobają.Tubylcy śpiewali ciche pieśni; śpiewali także głośne i piskliwe.Śpiewali harmo­nijnie albo nieharmonijnie, a czasami stosowali zasadę kontra­punktu.Dokonanie nagrania ich pieśni byłoby czymś wspaniałym.Zdawać by się mogło, że dzikusy dysponują wręcz niewyczerpa­nym repertuarem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl