[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Mam nadzieję, że potrafisz - powiedział.- I mam nadzieję, że się nie mylisz co do niego.- Odszedł kilka kroków i znowu zwrócił się do niej: - Jeżeli on umrze, nie będzie to twoja wina.Takie po prostu jest.prawo natury, rozumiesz?Renati mruknęła cicho, zgadzając się z tymi słowami.Nieco później, kiedy głaskała go po włosach i dotykała jego czoła, Michaił usłyszał, jak cichutko śpiewa piosenkę.Rosyjską kołysankę o sójce, która szuka domu i znajduje spoczynek, kiedy wiosenne słońce rozpuszcza zimowe lody.Śpiewała miłym, melodyjnym głosem, a raczej szeptem, który przeznaczony był tylko dla niego.Pamiętał, że ktoś kiedyś śpiewał mu tę piosenkę, ale wydawało się to tak dawno temu.Jego matka.Tak.Jego matka, która teraz spała na łące.Renati śpiewała dalej, a on słuchał, nie czując przez chwilę bólu.Mijały wypełnione ciemnością dni.Cierpienie.Cierpienie.Michaił nigdy wcześniej nie zaznał równie wielkiego cierpienia i jeżeli kiedykolwiek pomyślałby, że mógłby doświadczyć czegoś takiego, to zaszyłby się w jakimś kącie i wzywałby Boga, żeby go uwolnił od bólu.Miał wrażenie, że zęby przesuwają mu się w szczękach, zgrzytając o siebie w krwawiących dziąsłach.Czuł się tak, jakby miał połamane stawy, jakby był żywą szmacianą lalką ponakłuwaną igłami.Jego puls bił potępieńczym rytmem.Chciał otworzyć usta, żeby krzyczeć, ale mięśnie szczęk naprężyły się zaczepiając o siebie, jakby były z drutu kolczastego.Cierpienie narastało, opadało i znowu narastało do nowych wyżyn.Przez chwilę czuł się jak rozpalony piec, a w chwilę później jak lodownia.Czuł, że ciało mu drży i wykrzywia się, zmieniając kształt.Jego kości się wyginały i skręcały tak, jakby miały konsystencję cukrowej galaretki.Nie mógł zapanować nad tymi konwulsjami.Ciało zmieniało się w jakąś dziwną maszynę zmierzającą do samozniszczenia.Ślepy, niezdolny do mówienia czy krzyku, ledwie zdolny do wciągnięcia oddechu z powodu bólu w płucach i łomotu serca, Michaił poczuł, że zaczyna mu się wyginać kręgosłup.Oszalałe mięśnie podrzuciły do góry jego tułów, wykręciły ręce do tyłu, wykrzywiły szyję i ścisnęły twarz tak, jakby trafiła w żelazne kleszcze.Nagle jego mięśnie rozluźniły się i upadł na plecy, zaraz jednak naprężyły się na nowo, twardniejąc jak wysuszona na słońcu skóra, i podrzuciły go do góry.W burzy bólu wypełniającej Michaiła Gałatinowa coś jeszcze walczyło, nie godząc się z utratą woli życia.Konwulsje miotały jego ciałem, a mięśnie rozciągały się.Przypomniał sobie człowieka-gumę, myśląc, że gdy to wszystko już się skończy, będzie mógł wstąpić do cyrku i zostać najwybitniejszym człowiekiem-gumą w historii.W tym samym momencie ból znowu się wżarł w jego wnętrzności i potrząsnął nim całym.Michaił poczuł, jak kręgosłup mu pęcznieje i wydłuża się z przeraźliwym bólem nerwów.Z oddali dochodziły do niego czyjeś okrzyki: - Trzymaj go! Trzymaj! Złamie sobie kark!- Pali się od gorączki.- Nie przeżyje.Za słaby.- Otwórz mu usta! Przegryzie sobie język!Głosy odpłynęły w ogólnym hałasie.Michaił nie miał siły, by powstrzymać konwulsje swego ciała.Leżał na boku, czując, jak kolana podnoszą mu się ku klatce piersiowej.Jądro cierpienia tkwiło w kręgosłupie, czaszka była jak gotujący się czajnik.Kolana dosięgły podbródka i przywarły do niego mocno.Zaciskając zęby, usłyszał gdzieś w mózgu zawodzenie, jakby lament narastającego wichru, który rozrywa dotychczasowy porządek rzeczy.Szum wzmógł się do zagłuszającego wszystko ryku, a jego siła podwoiła się wnet i potroiła.Michaił ujrzał oczyma wyobraźni siebie samego, jak biegnie przez pole pełne żółtych kwiatów, a nad jego głową płyną płachty czarnych chmur, kierujące się ku domowi Gałatinowów.Stanął, obrócił się i krzyknął: „Mamo! Ojcze! Alicjo!” - ale z domu nie dochodziła żadna odpowiedź, tylko żarłoczne chmury pędziły nad nim.Michaił odwrócił się i znowu rzucił do biegu z łomoczącym sercem.Nagle usłyszał trzask, obejrzał się i zobaczył, jak dom rozpada się na kawałki pod naporem wiatru.Chmury zaczęły go ścigać.Już-już go miały pochwycić.Biegł, ale nie był w stanie biec wystarczająco szybko.Szybciej.Szybciej.Huragan ryczał tuż za nim.Szybciej.Serce mu łomotało, a w uszach dźwięczał upiorny wrzask.Szybciej.I w tej chwili przemiana eksplodowała z jego wnętrza.Ciemne włosy wystrzeliły mu na dłoniach i ramionach.Poczuł, jak kręgosłup się wygina, przyciskając w dół ramiona.Jego ręce, które już nie były rękami, dotknęły ziemi.Biegł coraz szybciej, wyginając ciało i rozrywając swe ubranie.Chmury porwały je i uniosły ku niebu.Michaił zrzucił buty i biegł nadal, wyrzucając spod stóp gejzery ziemi i kwiatów.Burza ścigała go, ale on biegł teraz na wszystkich czterech kończynach, uciekając z przeszłości w przyszłość.Uderzył w niego zimny, oczyszczający deszcz.Michaił podniósł twarz ku niebu i obudził się.Ciemność, absolutna ciemność.Otworzył z trudem sklejone łzami powieki i zobaczył słaby czerwony poblask.Na posadzce nadal paliło się niewielkie ognisko, a komnata wypełniona była zapachem popiołu z sosnowego drewna.Michaił podniósł się, siadając w kucki.Każdy ruch wywoływał w nim ból.W mięśniach nadal rwało go tak, jakby były rozciągane do granic wytrzymałości i przebudowywane.Bolał go mózg, kręgosłup i kość ogonowa.Usiłował stanąć, ale okropny ból w kręgosłupie mu na to nie pozwalał.Pragnął świeżego powietrza, wiatru pędzącego przez las.Pragnienie to było tak wyraziste jak głód, stymulowało go.Zaczął pełznąć nagi po szorstkich kamieniach, oddalając się od ogniska.Kilka razy usiłował stanąć, ale jego kości nie były na to gotowe.Doczołgał się na rękach i kolanach do schodów i wszedł po nich jak zwierzę.U góry ruszył porośniętym przez mech korytarzem, rzucając tylko przelotnie okiem na stertę sarnich kości.Po chwili zobaczył przed sobą światło, czerwonawe światło brzasku, a może zmierzchu.Wnikało przez pozbawione szyb okno i malowało ściany i sufit, a w tych miejscach, gdzie dotykało kamieni, porastający je mech przestawał ociekać wodą.Michaił poczuł zapach świeżego powietrza.Ta woń spowodowała, że coś zaskoczyło w jego mózgu i zaczęło pracować jak trybiki kieszonkowego zegarka.Nie był to już ostry kwiatowy aromat późnej wiosny.Powietrze niosło ze sobą inny zapach: suchy, z chłodnym jądrem, zapach ognia walczącego z mrozem.To była woń umierającego lata.Musiało więc minąć wiele czasu.To oczywiste.Siedział oszołomiony tym, jak wyczulone ma zmysły.Uniósł rękę do lewego ramienia i dotknął palcami brzegu różowego ciała.Resztki strupów oderwały się od skóry i spadły na podłogę.Bolały go kolana.Pomyślał, że musi wstać, zanim ruszy dalej.Spróbował się podnieść.Przeszył go taki ból, jakby nerwy stanęły mu w płomieniach.Słyszał niemal, że jego mięśnie rozprostowują się jak skrzypiące zawiasy nie otwieranych od dawna drzwi.Pot pokrył mu twarz, piersi i ramiona, ale on się nie poddawał ani też nie zaczął krzyczeć.Czuł jakąś obcość.Czyje to kości były umieszczone w jego ciele jak połamane patyki?- Wstań - powiedział sam do siebie.- Wstań i idź.jak człowiek.Stanął.Pierwszy krok był jak krok dziecka - nierówny i niepewny.Drugi był niewiele lepszy.Ale trzeci i czwarty przekonały go, że nadal potrafi chodzić.Przedostał się korytarzem do wysoko sklepionej komnaty, w której słońce zabarwiało na różowo belki stropowe i słychać było delikatne gruchanie gołębi.Coś się poruszyło w cieniu na podłodze na prawo od niego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]