[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ostre odłamki grubego szkła wbiły mu się w rękę jak setki igiełek lodu.Gdyby nie gruby sweter, który kupił w Mediolanie, ręka zmieniałaby się w krwawą masę.A i tak ramię i szyja nieco krwawiły.Nad głową, przez strzaskane szyby w oknach i kłęby dymu, usłyszał metaliczny trzask — Goldoni powtórnie załadował strzelbę.Usiadł opierając się plecami o fundament domu, obmacywał lewą rękę i usunął całe szkło, które udało mu się wymacać palcami.Na szyi czuł strużki spływającej krwi.Siedział tak dłuższą chwilę, dysząc ciężko i opatrując rany, po czym jeszcze raz zawołał.Goldoni nie był w stanie pokonać odległości między ciemnym kątem pokoju a oknem.Byli jak dwaj więźniowie, z których jeden pała żądzą zamordowania drugiego, lecz ogranicza go nieprzekraczalna, choć niewidoczna ściana.— Niech pan posłucha! Nie wiem, co panu powiedziano, ale to nieprawda! Nie jestem pańskim wrogiem!— Zwierzę! — ryknął z głębi pokoju Goldoni.— Nie ujdziesz mi z życiem!— Na miłość boską, dlaczego? Przecież nie chcę panu zrobić żadnej krzywdy!— Jesteś Fontini-Cristi! Morderca kobiet! Porywacz dzieci! Maligno! Animale!Spóźnił się.O Jezu Chryste! A więc jednak się spóźnił.Morderca zdążył do Champoluc przed nim!I nadal grasował.Pozostała jeszcze jedna szansa.— Mówię po raz ostatni, Goldoni — odezwał się, tym razem nie podnosząc głosu.— Rzeczywiście jestem Fontini-Cristim, ale nie tym, którego śmierci tak pan pożąda.Nie jestem zabójcą kobiet, nie porwałem żadnego dziecka.Znam człowieka, o którym pan mówi, ale to nie ja.Jaśniej i prościej nie potrafię tego wyjaśnić.A teraz stanę na wprost tego okna.Nie mam broni — nigdy jej nie miałem.Jeśli mi pan nie wierzy, to chyba będzie pan musiał strzelić.Nie mam czasu na dalsze dyskusje.I myślę, że pan także go nie ma.Ani pan, ani nikt z pańskiej rodziny.Podparł się krwawiącą ręką i wstał chwiejnie z ziemi.Podszedł powoli i stanął na wprost roztrzaskanego okna.\Vejdz z rękami wyciągniętymi przed siebie! — zawołał Alfredo Goldoni.— Zatrzymasz się albo choć na chwilę zawahasz i jesteś trup! Fontine wyłonił się z ciemności zalegającej nie oświetlony tylny pokój.Beznogi kaleka pokazał mu, przez które okno ma wejść do środka; nie chciał ryzykować manipulacji, jakich wymagało od niego otwarcie drzwi wejściowych.Kiedy Adrian się ukazał, Goldoni odciągnął kurek strzelby, gotów w każdej chwili strzelić.— Ten sam i jakby nie ten sam — powiedział szeptem.— To mój brat — odparł cicho Adrian.— Muszę go powstrzymać.Goldoni wpatrywał się w niego w milczeniu.W końcu, nie odrywając oczu od twarzy Adriana, spuścił kurek i położył strzelbę obok siebie w kącie pokoju.— Niech mi pan pomoże wsiąść na wózek — powiedział.Adrian usiadł przed beznogim mężczyzną, rozebrany do pasa, odwrócony od niego plecami.Szwajcar usunął wszystkie odłamki szkła, przemywając rany jakimś roztworem na spirytusie, który piekł, ale okazał się skuteczny — krwawienie ustało.— W górach krew jest bardzo cenna.Nasi rodacy z północy nazywają ten płyn leimen.Jest skuteczniejszy niż wszystkie zasypki.Wątpię, czy jakikolwiek lekarz by to pochwalił, ale to sprawdzony środek.Może się pan już ubrać.— Dziękuję.— Fontine wstał i włożył koszulę.Do tej pory wymienili tylko kilka krótkich koniecznych uwag.Praktycznie myślący tubylec kazał Adrianowi zdjąć ubranie tam, gdzie trafiły go odłamki szkła.Ranny, nie opatrzony człowiek nikomu nie mógł się na nic przydać.Ale rola wiejskiego lekarza w niczym nie osłabiła jego gniewu ani bólu.— To człowiek z piekła — powiedział kaleka, kiedy Fontine zapinał koszulę.— On jest chory, choć zdaję sobie sprawę, że to nic dla pana nie zmienia.Poszukuje pewnego przedmiotu.Urny, ukrytej gdzieś wysoko w górach.Ukrytej wiele lat temu, jeszcze przed wojną, przez mojego dziadka.— Wiemy.Wiedzieliśmy, że któregoś dnia ktoś tu się zjawi.Ale to wszystko, co wiemy.Nie wiemy, gdzie dokładnie została ukryta.Adrian nie wierzył kalece, ale swego jeszcze nie był pewien.— Powiedział pan, że on jest mordercą kobiet.Kogo zabił?— Moją żonę.Zniknęła.— Zniknęła? To skąd pan wie, że nie żyje?— Bo on kłamał.Powiedział, że próbowała uciec drogą, że dogonił ją, złapał i trzyma w ukryciu w wiosce.— To niemożliwe.— Niemożliwe.Tak jak ja nie mogę chodzić, proszę pana, tak moja żona nie może biegać.Ma żylaki.Żeby poruszać się po domu, wkłada grube buty.O, te tutaj!Adrian spojrzał w kierunku wskazanym przez Goldoniego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl