[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nieoczekiwanie spostrzegł walący się dom w stylu wiktoriańskim, stodołę i rozwalone budynki gospodarcze.Coś przyciągało go do tego miejsca.Zatoczył kilka łuków.Choć była to kompletna ruina, przyszła mu do głowy szaleńcza myśl, że będzie tu szczęśliwy, wolny, beztroski, pozbędzie się eks-żony i alimentów.Od wzgórz pędzili gromadnie piechurzy.Potykali się i upadali, ale podnosili się i znów biegli.Jim wiedział, dlaczego nadciągali.Zatoczył nad domem jeszcze jedno koło i poczuł, że to najwspanialsze miejsce, jakie kiedykolwiek widział, źródło ukojenia.Pragnął tej wolności, wyzwolenia, bardziej niż czegokolwiek w życiu.Skierował helikopter ostro w górę, wypoziomował, zanurkował w kierunku południowym, potem na zachód, północ i wschód, znów wykonał koło i poleciał w stronę tego wspaniałego domu.Runął wprost na ganek w drzwi, które zwieszały się na zawiasach, i uderzył w ścianę, przebijając się do serca domu, grzebiąc helikopter w sercu.Potrzebować.Niezliczone usta istoty śpiewały o pragnieniu i wiedziała, że już za chwilę nasyci się.Pulsowała z podniecenia.Nagle wszystko zatrzęsło się potwornie.Poczuła żar.Nie skurczyła się pod wpływem gorąca, gdyż pozbyła się nerwów i złożonej biologicznej struktury, rejestrującej ból.Więc żar nie miał dla niej żadnego znaczenia z wyjątkiem tego, że nie był jedzeniem, a zatem nie zaspokajał jej pragnień.Wciąż próbowała śpiewem przywołać to, czego pragnęła, ale szalejące płomienie wkrótce uciszyły jej usta.Joel Ganowicz stał dwieście stóp od rudery, która eksplodowała w płomieniach.Rozszalał się ogromny pożar, ogień strzelał wysoko w czyste niebo, kłębił się czarny dym, a stare ściany zawaliły się błyskawicznie grzebiąc wszelkie pozory użyteczności.Uderzyła go fala gorąca, aż przymknął powieki i cofnął się, choć nie znajdował się zbyt blisko domu.Nie pojmował, jakim cudem niewielka ilość suchego drewna pali się tak intensywnie.Uświadomił sobie, że nic nie pamięta.Nagle ocknął się zwrócony twarzą do budynku.Spojrzał na pozdzierane i brudne dłonie, podarte na kolanie sztruksy i zniszczone buty.Wystraszony rozejrzał się i zobaczył dziesiątki ludzi w takim samym stanie: w poszarpanych ubraniach, brudnych i oszołomionych.Nie miał pojęcia, jak się tu dostał, ale z całą pewnością nie przypominał sobie, by wyruszył na zbiorową wycieczkę.Natomiast bez wątpienia płonął dom.Wyglądało na to, że spali się doszczętnie i zostanie tylko piwnica pełna popiołu i zwęglonego drewna.Zmarszczył brwi i wytarł czoło.Coś się z nim stało.Coś.Zawodowa żyłka reportera brała górę.Powinien dowiedzieć się, co to było.Coś niepokojącego.Bardzo niepokojącego.Ale przynajmniej już po wszystkim.Wstrząsnął nim dreszcz.41Gdy weszli do domu w Sherman Oaks, z góry, ze stereo Scotta dobiegała tak głośna muzyka, że w oknach drżały szyby.Sam ruszył po schodach na pierwsze piętro, dając znak, by Tessa i Chrissie podążały za nim.Szły niechętnie, zakłopotane, nie czuły się jak u siebie, ale Sam wątpił, czy zrobi to, co musiał, jeśli wejdzie na górę w pojedynkę.Drzwi do pokoju Scotta były otwarte.Chłopiec leżał na łóżku w czarnych dżinsach i czarnej płóciennej koszuli.Nogi opierał o wezgłówek, a głowę o poduszki w końcu materaca, i patrzył na plakaty rozwieszone na ścianie: widnieli na nich black-metalowcy ubrani w skóry i łańcuchy, niektórzy z pokrwawionymi dłońmi, inni z ustami we krwi niczym wampiry, które właśnie zakończyły posiłek, jeszcze inni trzymali czaszki, jeden dotykał jej językiem, któryś obok wyciągał ręce pełne lśniących robaków.Scott nie usłyszał Sama.Przy takim wyciu z głośnika nie słyszałby nawet wybuchu atomowego w łazience.Sam jeszcze zawahał się, czy właściwie postępuje.Ale z tego wrzasku, wspomaganego akordami gitary brzmiącymi jak uderzenia stalowej sztaby, wyłowił sens słów piosenki.Mówiła o zabiciu rodziców, piciu ich krwi, a potem o „ucieczce przewodami gazowymi”.Miłe.Cudowne.To zadecydowało.Wyłączył kompakt w połowie piosenki.Scott wystraszony poderwał się na łóżku:– Hej!Sam wyjął płytę, upuścił ją na podłogę i zmiażdżył obcasem.– Hej, Jezu, co ty, do cholery, wyprawiasz?Z pięćdziesiąt kompaktów, w większości albumów black-metalowych, stało w otwartych kasetkach na półce nad stereo.Sam zmiótł je na podłogę.– Hej, daj spokój – zaprotestował Scott – zwariowałeś?– Już dawno powinienem to zrobić.Chłopak zauważył Tessę i Chrissie tuż za progiem.– Kto to jest, do diabła?– To są, do diabła, przyjaciele – odpowiedział Sam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]