[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przypomniał sobie spoconą, skonsternowaną, podekscytowaną twarz Cuthberta.Przypomniał sobie okruszyny chleba.Przypomniał sobie ptaki.To kończy się zawsze w ten sposób, pomyślał.Po raz kolejny kończy się w ten sposób.Są dążenia i drogi, które zawsze prowadzą do przodu i wszystkie kończą się w tym samym miejscu - miejscu egzekucji.Z wyjątkiem być może drogi do Wieży.Chłopiec, jego ofiara, z twarzą, która w świetle ich niewielkiego ogniska wydawała się niewinna i bardzo młoda, zasnął, żując swoją fasolę.Rewolwerowiec okrył go szorstkim kocem i sam ułożył się do snu.WYROCZNIA I GÓRYChłopiec znalazł wyrocznię i ta o mało go nie zniszczyła.Jakieś niejasne przeczucie obudziło rewolwerowca w aksamitnej ciemności, która okryła ich o zmierzchu niczym tafla studziennej wody.Wcześniej on i Jake dotarli do porośniętej trawą, prawie płaskiej oazy nad pierwszym łańcuchem wzgórz.Już niżej, wspinając się z mozołem w zabójczym słońcu, słyszeli cykanie świerszczy, które pocierały o siebie kusząco odnóża w wiecznie zielonych, leżących nad nimi wierzbowych gajach.Rewolwerowiec zachowywał wewnętrzny spokój, a chłopiec przynajmniej jego pozory, i to napełniało Rolanda dumą.Lecz Jake nie był w stanie ukryć dzikiego błysku w oczach - białych i błyszczących niczym u konia, który zwietrzył wodę i którego jedynie cienkie lejce woli jego pana powstrzymują przed znarowieniem, konia, którego zdoła utrzymać w ryzach zrozumienie, ale nie ostroga.Rewolwerowiec mógł zmierzyć pragnienie Jake'a szaleństwem, do jakiego cykanie świerszczy doprowadzało jego własne ciało.Ręce wydawały się szukać ostrych, kaleczących dłonie łupków, kolana błagały, by zdarł je do żywego mięsa, pozostawiając rozognione od soli rany.Słońce katowało ich przez całą drogę; nawet o zachodzie, przybrawszy odcień nabrzmiałej gorączkowej czerwieni, prażyło perwersyjnie przez wąską, jakby naciętą nożem, szczelinę między skałami po lewej stronie, oślepiając ich i zmieniając każdą kroplę potu w pryzmat bólu.A potem pojawiła się trawa: z początku pojedyncze żółte źdźbła, uczepione jałowej ziemi tam, dokąd docierały spływające z upiorną witalnością ostatnie krople wody.Wyżej były kępy wiedźmowego ziela, z początku rzadkie, potem zielone i cuchnące.i w końcu pierwszy słodki zapach prawdziwej trawy, rosnącej wraz z pastewną tymotką w cieniu karłowatych jodeł.Rewolwerowiec dostrzegł przemykający w cieniu brązowy błysk.Wyciągnął broń i ustrzelił królika, nim Jake zdążył krzyknąć ze zdumienia.Chwilę później wsunął rewolwer z powrotem do kabury.- Tutaj - powiedział.Wyżej trawa przechodziła w zieloną dżunglę wierzb, szokującą po sterylnie spieczonej bezkresnej pustyni.Płynął tam zapewne strumień, być może nawet kilka, i panował większy chłód, lepiej jednak było rozbić obóz tutaj, na otwartej przestrzeni.Chłopiec gonił resztkami sił, a w mrocznym gąszczu mogły żerować wysysające krew nietoperze.Potrafiły wyrwać Jake'a ze snu, bez względu na to, jak głęboko zasnął, a jeśli były wampirami, obaj mogli się już nigdy nie obudzić.przynajmniej na tym świecie.- Przyniosę trochę drewna - zaproponował chłopiec.Rewolwerowiec uśmiechnął się.- Nie, nie musisz.Posiedź sobie, Jake.Czyje to były słowa? Jakiejś kobiety.Chłopiec usiadł.Kiedy rewolwerowiec wrócił, Jake spał na trawie.Wielka modliszka wykonywała ablucje na sprężystej łodydze jego włosa.Rewolwerowiec rozpalił ognisko i poszedł po wodę.Wierzbowa dżungla sięgała głębiej, niż przypuszczał, i w gasnącym świetle dnia można było w niej pobłądzić.Ale udało mu się znaleźć strumień, strzeżony przez liczne żaby i rzekotki.Napełnił jeden z bukłaków i zastygł w bezruchu.Dźwięki, które wypełniały noc, wyzwoliły w nim niepokojącą zmysłowość, uczucie, którego nie zdołała obudzić nawet Allie, kobieta, z którą sypiał w Tuli.Zmysłowość i dupczenie są w końcu dość dalekimi kuzynami.Przypisał to nagłej porażającej zmianie w stosunku do pustyni.Miękki półmrok wydawał się prawie dekadencki.Wrócił do obozu i oprawił ze skóry królika, czekając, aż nad ogniskiem zagotuje się woda, z mięsa królika i warzyw z ostatniej puszki udało mu się przyrządzić znakomity gulasz.Obudził Jake'a i patrzył, jak je, półprzytomnie, lecz łapczywie.- Zostaniemy tu jutro - oznajmił.- a człowiek, którego ścigasz.ten ksiądz?- On nie jest księdzem, i nie przejmuj się.Dogonimy go.- Skąd wiesz?W odpowiedzi rewolwerowiec mógł tylko potrząsnąć głową.Przeczucie, że tak się stanie, tkwiło w nim głęboko.ale nie było to dobre przeczucie.Po posiłku umył puszki, z których jedli (dziwiąc się Ponownie, jak można tak marnować wodę).Gdy się odwrócił, Jake znowu spał.Rewolwerowiec poczuł w piersi znajome falowanie, które sprawiło, że pomyślał o Cuthbercie.Cuthbert był rówieśnikiem Rolanda, wydawał się jednak o wiele młodszy.Kiedy papieros zwisł mu z ust, wrzucił go do ogniska.Spojrzał w jasny żółty płomień, tak odmienny, o wiele czystszy od tego, jakim paliło się diabelskie ziele.Powietrze było cudownie chłodne.Położył się plecami do ogniska, z daleka, z wąwozu, który wiódł w głąb gór, dobiegał niemilknący niski pomruk grzmotu.Rewolwerowiec zasnął, i przyśnił mu się sen.Susan, jego ukochana, umierała na jego oczach.Trzymany za ręce przez dwóch wieśniaków, z szyją uwięzioną w wielkiej zardzewiałej żelaznej kunie, patrzył, jak umiera.Nawet przez gryzący swąd ognia czuł wilgotny zapach lochów.i widział kolor własnego szaleństwa.Susan, urocza dziewczyna z okna, córka koniucha.Czerniała w płomieniach, jej skóra pękała z trzaskiem.- Chłopiec! - krzyczała.- Rolandzie, chłopiec!Odwrócił się, pociągając za sobą swoich prześladowców.Kuna pękła przy szyi i usłyszał ochrypłe zdławione dźwięki, które wydobywały się z jego gardła w powietrzu unosił się przyprawiający o mdłości słodkawy zapach przypiekanego mięsa.Chłopiec spoglądał na niego z okna osadzonego wysoko nad dziedzińcem, tego samego okna, skąd Susan, dzięki której stał się mężczyzną, śpiewała kiedyś stare piosenki: “Hey Jude”, “Ease on Down the Road” i “Hundred Leagues to Banberry Cross”.Stał w oknie, niczym alabastrowy posąg świętego w katedrze.Oczy miał z marmuru w jego czole tkwił szpikulec.Rewolwerowiec poczuł zduszony świdrujący wrzask, który sygnalizował rodzące się w jego trzewiach szaleństwo.- Nnnnnnnnn.Roland stłumił okrzyk bólu, czując, jak coś go parzy.Usiadł sztywno wyprostowany w ciemnościach, wciąż czując wokół siebie sen, dławiący go niczym obroża, którą miał założoną na szyję.Miotając się i obracając we śnie, wsadził rękę między gasnące polana.Przyłożył dłoń do twarzy i poczuł, jak sen umyka.Przed oczyma pozostał mu tylko wyraźny obraz gipsowo białego Jake'a, świętego oddanego na pastwę demonom.- Nnnnnnnnn.Trzymając w rękach dwa odbezpieczone rewolwery, omiótł wzrokiem mistyczny mrok wierzbowego gaju, gasnącym blasku ogniska jego oczy wyglądały jak dwa czerwone otwory strzelnicze.- Nnnnnn-nnn.Jake.Rewolwerowiec zerwał się z ziemi i pognał przed siebie.Na niebo wzeszedł gorzki krąg księżyca i widać było ślad, jaki chłopiec pozostawił w rosie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]