[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stacja była czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę, Buddy zaś pracował na nocnej zmianie, od dziewiątej wieczorem do piątej rano.Zwykle około jedenastej poobijanym mustangiem Sandy’ego przyjeż­dżali Moochie Welch i Sandy Galton, swoim firebirdem zjawiał się Richie Trelawney, Don natomiast przesiadywał na stacji niemal bez przerwy - oczywiście z wyjątkiem chwili, kiedy dla zachowania pozorów przyzwoitości wpadał na trochę do szkoły.W każdy weekend o północy na stacji zbierało się sześciu lub ośmiu chłopaków; siedzieli w kantorku, pili piwo z brudnych kubków i tanie wino “Texas Driver” prosto z butelki, palili skręty, pierdzieli, opowiadali świńskie dowcipy, bajdurzyli o ściupcianych panienkach, a czasem nawet pomagali Buddy’emu, jeżeli akurat na podnośniku stał jakiś samochód wymagający naprawy.Podczas jednego z tych nocnych spotkań na początku listopada Sandy wspomniał mimochodem, że Arnie Cunningham trzyma swój wóz na długoterminowym parkingu przy dworcu lotniczym i nawet wykupił abonament na cały miesiąc.Buddy, który zwykle znajdował się w stanie ponurego zamyślenia, odsunął raptownie tandetne plastikowe krzesło, na którym siedział, i postawił z rozmachem butelkę na również plastikowej szafce z wy­cieraczkami.- Co powiedziałeś? - zapytał.- Cunningham? Stary Cu­nningham?- Aha - odparł lekko zaniepokojony Sandy.- Właśnie on.- Jesteś pewien? Ten chłoptaś, który wywalił mnie ze szkoły?Sandy spojrzał na niego z rosnącym przerażeniem w oczach.- Tak.A bo co?- Ma abonament na miesiąc i trzyma wóz na długoterminowym parkingu?- Aha.Może jego starzy nie chcieli, żeby.Sandy umilkł, gdyż na twarzy Buddy’ego Reppertona pojawił się uśmiech.Nie był to przyjemny widok, i to bynajmniej nie tylko z powodu mocno nadpsutych zębów, jakie wyłoniły się spod uniesio­nych warg.Wyglądało to tak, jakby nagle ożyła jakaś stara, przerdzewiała maszyneria i z mrożącym krew w żyłach zgrzytaniem zaczęła nabierać prędkości.Buddy przeniósł spojrzenie z Sandy’ego na Dona, a następnie na Moochiego Welcha i Richiego Trelawneya.Oni także wpatrywali się niego, zainteresowani i odrobinę przestraszeni.- Ciporyjec.- mruknął Repperton z łagodnym zdziwieniem.- Ciporyjec wyreperował swojego grata, a jego cudaczni staruszkowie kazali mu trzymać go na lotnisku.Parsknął śmiechem.Moochie i Don wymienili niepewne, choć zarazem gorliwe spojrzenia.Buddy oparł łokcie na kolanach i nachylił się ku nim.- Słuchajcie.- zaczął.23.ARNIE I LEIGHJadąc przed siebie moim wozem,Z dziewczyną przytuloną do boku,Skradłem jej całusa z doskoku,I czekałem, co zrobi potem.Radio brzęczało, a myśmy jechaliNie wiadomo dokąd i po co.Chuck BerryRadio było włączone i z głośnika dobiegał chrapliwy głos Diona śpiewającego “Runaround Sue”, ale żadne z nich go nie słuchało.Wsunąwszy dłoń pod jej obcisłą bawełnianą bluzeczkę natknął się na miękką cudowność piersi zwieńczonych twardymi z podniecenia sutkami.Oddychała płytko i szybko.Po raz pierwszy jej ręka sięgnęła tam, gdzie powinna, gdzie jej potrzebował, naciskając, głaszcząc i miętosząc, co prawda bez doświadczenia, ale z wystarczającym zapałem, by nadrobić ten brak.Pocałował ją, a ona otworzyła szeroko usta wysuwając lekko język; pocałunek smakował jak głęboki oddech w odświeżonym deszczem lesie.Wyraźnie czuł promieniujące od niej podniecenie.Nachylił się ku niej, podał się jej, i przez chwilę rozkoszował się odpowiedzią składającą się z czystej, niczym nie skażonej namiętności.W chwilę potem został sam.Arnie siedział na miejscu kierowcy oszołomiony i zdezorientowany; w samochodzie na sekundę zapaliło się światło, po czym drzwi od strony pasażera zamknęły się z donośnym trzaskiem i światło zgasło.Przez jakiś czas nie był w stanie się poruszyć, nie bardzo zdając sobie sprawę ani z tego, co się stało, ani nawet z tego, gdzie właściwie jest.W jego ciele zapanował całkowity chaos, na który składały się sprzeczne uczucia i fizyczne doznania w połowie cudowne, a w połowie wręcz przerażające.Bolały go gruczoły; penisa miał jak z kawałka żelaza; w jądrach czuł tępe pulsowanie, w krwiobiegu zaś uderzenia kolejnych fal adrenaliny.Zacisnął pięść, rąbnął nią z całej siły w nogę, po czym otworzył drzwi, wyskoczył z samochodu i pobiegł za nią.Leigh stała na samej krawędzi Skarpy, spoglądając w ciemność.Na jasnym prostokącie pośrodku tej ciemności szedł przed siebie Sylvester Stallone w stroju młodego przywódcy związkowego z lat trzydziestych.Arnie ponownie odniósł wrażenie, że żyje w cudownym śnie, który lada chwila może przerodzić się w koszmar.lub nawet już zaczął się w niego przeradzać.Stała zbyt blisko krawędzi.Ujął ją za ramię i delikatnie odciągnął do tyłu.Grunt był suchy i spękany, nikt nie zatroszczył się o postawienie jakiejkolwiek barierki; gdyby nagle obsunęła się ziemia, byłoby po Leigh.Zatrzymałaby się dopiero gdzieś w podmiejskim osiedlu rozrzuconym w dole wokół kina dla zmotoryzowanych.Od niepamiętnych czasów Skarpa stanowiła miejsce spotkań zakochanych.Znajdowała się na końcu Stanson Road - długiej krętej dwupasmówki, która po opuszczeniu granic miasta zawracała ku niemu, by zakończyć się ślepo w położonych niedaleko Libertyville wzgórzach, gdzie kiedyś istniała duża farma.Był 4 listopada; deszcz, który zaczął padać tego sobotniego popołudnia, wieczorem zamienił się w deszcz ze śniegiem.Mieli tylko dla siebie całą Skarpę i darmowy (choć pozbawiony dźwięku) widok na położone w dole kino.Zaprowadził ją z powrotem do samochodu - nie stawiała żadnego oporu - myśląc, że jej policzki są mokre od deszczu.Dopiero w środku, w upiornym zielonkawym blasku tablicy przyrządów, zorientował się, że Leigh płacze.- O co chodzi? - zapytał.- Co się stało?Potrząsnęła głową i rozpłakała się jeszcze bardziej.- Czy ja.Czy zrobiłem coś, na co nie miałaś ochoty? - Przez chwilę pokonywał opór zaciśniętego gardła, by wreszcie wykrztusić: - Może nie chciałaś mnie tam dotknąć.?Ponownie potrząsnęła głową, lecz Arnie nie miał pojęcia, co ten gest ma właściwie oznaczać.Przytulił ją niezgrabnie, mocno zaniepo­kojony.Gdzieś na granicy świadomości kołatała mu się myśl, że pada deszcz ze śniegiem, że czeka ich stromy zjazd do miasta, a on nie założył Christine zimowych opon.- Jeszcze nigdy nie robiłam tego z żadnym chłopcem - wychlipała mu w ramię.- Pierwszy raz w życiu dotknęłam.wiesz, czego.Zrobiłam to dlatego, że chciałam.Dlatego, że miałam na to ochotę, to wszystko [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl