[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeszcze poprzedniego dnia zatrzymałby się.Tego ranka jed­nak coś mu się przydarzyło wśród zakurzonych komnat pa­łacu Sandrenich - stał się innym człowiekiem; poszedł więc dalej.Po pół mili znalazł to, czego szukał.Sprawdził, czy jest sam, i szybko skręcił w prawo, w rozciągający się na południe las, oddalając się od głównej drogi prowadzącej na wschodnie wybrzeże i do nadmorskiego miasta Ardin.W lesie było cicho i nieco chłodniej.Gałęzie i kolorowe liście rzucały cętkowane cienie.Między drzewami wiła się ścieżka i Devin ruszył nią w kierunku domku myśliwskiego Sandrenich.Od tej chwili wzmógł czujność.Na drodze był po prostu przechodniem, tutaj jednak znalazł się jako intruz nie mający żadnego usprawiedliwienia dla swojej obecności.Chyba że za wystarczające usprawiedliwienie można by uznać dumę i dziwne, podobne do snu wydarzenia poranka, ale raczej w to wątpił.Zarazem trzeba się było jednak przeko­nać, czy kształt i przebieg tego oraz następnych dni będzie dyktować on, czy też pewna sprytna, rudowłosa dama.Jeśli sądziła, że tak łatwo wyprowadzić go w pole, że jest bezradnym, żółtodziobym niewolnikiem swoich popędów, ślepym i głuchym na wszystko inne za sprawą tak wdzięcznie oddane­go mu ciała, to zbliżające się popołudnie i wieczór pokażą, jak bardzo się myliła.Co jeszcze może pokazać wieczór, Devin nie wiedział.W chacie nie było nikogo, chociaż dla nabrania całkowitej pewności długo leżał między drzewami.Drzwi frontowe były zamknięte na łańcuch, lecz Marra świetnie sobie radziła z ta­kimi przeszkodami i nauczyła go kilku rzeczy.Otworzył za­mek sprzączką swego pasa, wszedł do środka, otworzył okno i wyszedł na dwór, żeby z powrotem założyć łańcuch.Następ­nie wrócił do chaty przez okno, zamknął je i dopiero wtedy się rozejrzał.Wybór był niewielki.Dwie umieszczone od tyłu sypialnie byłyby niebezpieczne i niezbyt przydatne, jeśli chciał coś usły­szeć.Devin stanął na szerokiej poręczy ciężkiego, drewniane­go fotela i już za drugim podskokiem udało mu się znaleźć na półstryszku.Rozcierając stłuczoną goleń, wziął z siennika poduszkę i wcisnął się w najdalszy, najciemniejszy kąt, jaki znalazł, czy­li za dwa łóżka i wypchaną głowę rogatego samca korbina.Kie­dy położył się na lewym boku i przytknął oko do szpary między deskami, widział prawie cały pokój.Spróbował narzucić sobie spokój i cierpliwość.Niestety, ner­wy zawodziły.Nagle przeszył go dreszcz na widok utkwionego w sobie szklanego spojrzenia korbina.Było to dość irytujące, więc w końcu wstał i odwrócił jego kasztanowobrązową głowę.Właśnie wtedy zawzięta całodniowa krzątanina ustąpiła przymusowemu wyczekiwaniu i Devin zaczął się bać.Nie miał złudzeń - jeśli zostanie odkryty, zginie.Wynikało to jasno z tajemniczego, pełnego napięcia głosu i zachowania Tomasso bar Sandre tego ranka, nie mówiąc już o tym, co zro­biła Catriana, aby go podsłuchać, a potem uniemożliwić to Devinowi.Po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, dokąd to dał się ponieść urażonej dumie.Kiedy w pół godziny później przyszli służący, by przygoto­wać pomieszczenie, Devin przeżył kilka nieprzyjemnych chwil.Na tyle nieprzyjemnych, że nagle zapragnął znów znaleźć się w Asoli, za pługiem ciągniętym przez parę flegmatycznych bawołów.Miłe zwierzęta z tych bawołów, są takie cierpliwe i na nic się nie skarżą.Orały człowiekowi pola, a z ich mleka robiło się ser.Sporo dobrego dałoby się też powiedzieć o miesz­kańcach tej prowincji.Na przykład żadna z tamtejszych dziew­cząt nie była tak denerwująco wyniosła jak Catriana d'Astibar, która go w to wplątała.Devin był też całkowicie pewien, że żaden asoliński służący nie zaproponowałby, co właśnie robił jeden dureń na dole, oby go przeklęła Triada, że zniesie ze stryszku siennik na wypadek, gdyby któryś z czuwających pa­nów poczuł zmęczenie.- Goch, nie rób z siebie głupca! - warknął na to rządca.- Przyjadą tu po to, żeby czuwać przez całą noc, i siennik w po­koju byłby dla nich obrazą.Ciesz się, że od twojego rozumu nie zależy twój pełny brzuch!Devin żarliwie poparł w duchu intencje rządcy i życzył mu długiego, dostatniego życia.Po raz dziesiąty od wejścia służą­cych do pokoju przeklął Catrianę i po raz dwudziesty siebie samego.Stosunek ten wydawał mu się mniej więcej odpowie­dni.W końcu służący udali się do Astibaru po ciało diuka.Polecenia rządcy były przeraźliwie jasne.Devin pomyślał złośli­wie, że przy takich idiotach jak Goch musiały takie być.Ściemniało się.Niedaleko odezwała się pierwsza sowa.De­vin wyrósł na wsi i dźwięk ten był mu znajomy.Usłyszał, jak w zaroślach na skraju polany buszuje jakieś zwierzę.Co pe­wien czas szeleścił liśćmi podmuch wiatru.Przez jedną z zaciągniętych zasłon wdarł się biały blask i Devin poznał, że Vidomni jest na tyle wysoko, by zajrzeć na polanę znad wysokich drzew lasu, co oznaczało, że w tej chwili wschodzi właśnie Ilarion i że już niedługo wszystko się zacznie.I rzeczywiście.Zakołysał się blask pochodni i rozległy się głosy.Trzasnął zamek, zadzwonił łańcuch i drzwi stanęły otworem.Rządca wprowadził do środka ośmiu ludzi niosących mary.Złożyli je na kozłach.Potem wszedł Tomasso z dwoma panami, których imion i rodowodów Devin dowiedział się “Pod Paelionem”.Służący zastawili stół i wyszli.Goch potknął się w progu i z mi­łym łoskotem uderzył ramieniem o framugę.Rządca, który wychodził ostatni, wzruszył przepraszająco ramionami, skło­nił się i zamknął za sobą drzwi.- Wina, panowie? - zapytał Tomasso d'Astibar.- Niedługo dołączą do nas trzy inne osoby.A potem pojawił się Alessan.Devin natychmiast rozpoznał głos.Z niedowierzaniem słu­chał, jak zwerbowany przed dwoma tygodniami przez Menico muzyk najpierw zaprzecza, że pochodzi z Tregei, a potem utwierdza, że Brandin, król Ygrathu, stanowi obiekt jego nienawiści.Devin z pewnością był porywczy i nie zaprzeczyłby, że odznacza się więcej niż przeciętną dawką porywczej głupoty, ale nigdy nie brakowało mu bystrości i sprytu.W Asoli mali chłopcy musieli tacy być.Zanim więc Alessan wymienił jego imię i zaprosił go na dół, rozpędzona wyobraźnia Devina dołożyła do układanki jeszcze dwa kawałki i chłopak zręcznie przyjął zaoferowane mu wyj­ście.- Od połowy popołudnia cisza - zawołał, wyplątując się ze swe­go kąta i przeciskając się do krawędzi półstryszku obok rogów korbina.- Byli tu tylko służący, ale zamknęli drzwi niezbyt sta­rannie, z łatwością więc pokonałem zamek.Tu na górze mogłoby się schować, nic o sobie nie wiedząc, dwóch złodziei i Imperator Barbadioru, a na dole nikt by się nawet nie zorientował.Powiedział to tak chłodnym tonem, na jaki tylko potrafił się zdobyć, i opuścił się na podłogę popisowym przerzutem.Omiótł spojrzeniem twarze pięciu obecnych w pomieszczeniu męż­czyzn - z których wszyscy najprawdopodobniej go rozpoznali - po czym dostrzegł z zadowoleniem krótki uśmiech aprobaty, jaki posłał mu Alessan.Przez chwilę jego niepokój zastąpiło zupełnie odmienne uczucie.Alessan przyznał się do niego, usankcjonował jego obecność.Wyraźnie był więc związany z człowiekiem, który panował nad wydarzeniami.Devin z całych sił powstrzymy­wał rosnące podniecenie.Tomasso podszedł do stołu i nalał Devinowi kielich wina [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl