[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Promień latarki ukazał równe rzędy dokumentów i regał starych książek prawni-czych z Ziemi, w większości po angielsku.Za zamkniętą żelazną kratą stał inny regałz setkami butelek wina.Niektóre miały etykiety sprzed czterdziestu lat  mierzonychwedług kalendarza Middle Finger.Szarpnąłem kratę, która otworzyła się z cichym szczękiem.Na chybił trafił wybrałemtrzy butelki.Szeryf protestował, mówiąc, że nie pije wina.Powiedziałem mu, że ja już donikogo nie strzelam, ale nosiłem mu tę cholerną amunicję.Rozległ się potrójny huk towarzyszący przejściu przez barierę dzwięku, wyrazniesłyszalny nawet w podziemiu, w którym się znajdowaliśmy, a potem przeciągły trzask,przypominający odgłos dartych prześcieradeł.Gdy tylko ucichł, wbiegłem po schodachna górę.Zasapany z wysiłku, od którego najwidoczniej odwykłem, zwolniłem do galopu, któ-rym przemknąłem przez pusty budynek i drzwi.Stojąc na środku głównej ulicy, widziałem na horyzoncie trzy złote igły statków.Przez szum wywołany wtórnym promieniowaniem ledwie dosłyszałem głos Mary-gay. Lądowanie przebiegło bezawaryjnie  poinformowała. Chociaż część ładunkuzerwała się i latała po ładowniach. Jak szybko możecie wysiąść?  krzyknąłem. Nie musisz wrzeszczeć! Może za godzinę.Do tego czasu nie podchodzcie za bli-sko.130 Przez ten czas załadowaliśmy do pojazdu ratowniczego dziewięćdziesiąt ociepla-nych kombinezonów z policyjnego magazynu.Lepiej się spocić, niż zamarznąć.Ponad-to wziąłem też kilka pudeł żywności ze sklepu spożywczego po drugiej stronie ulicy.Przez kilka następnych lat będziemy mieli co jeść  chyba że nagle pojawią się wszy-scy mieszkańcy, nadzy i głodni.A także wkurzeni.Jeśli już zdarzył się jeden cud czy dwa wliczywszy zniknięcie antymaterii  to czego możemy oczekiwać jutro?Najwidoczniej szeryf też tak uważał.Kiedy skończyliśmy ładować ubrania, żywnośćoraz kilka dodatkowych butelek wina  bo jedną na dziesięć osób uznałem za zdecy-dowanie niewystarczającą ilość  powiedział: Musimy porozmawiać z Antresem 906. O czym? O tym.Nigdy nie rozumiałem taurańskiego poczucia humoru.Jednak wcale bymsię nie zdziwił, gdyby to oni demonstrowali nam w ten sposób działanie nowo odkry-tego prawa fizyki. Jasne.Zabijając mieszkańców całej planety. Nie mamy pewności, że oni nie żyją.Dopóki nie ma zwłok, mówimy o zaginio-nych.Nie wiedziałem czy żartuje, czy naprawdę zgrywa gliniarza.Może uderzył mu dogłowy pobyt na posterunku policji w dużym mieście.W jednej z licznych szuflad pojazdu, oznakowanych tylko cyframi, znalezliśmy licz-nik promieniowania.W dziennym świetle nie wymagał zasilania.Skierowałem gow stronę statków i igła lekko drgnęła, zatrzymując się spory kawałek przed czerwonymobszarem z napisem  Opuść teren. No i co? Jedzmy. Prawo odwrotności kwadratów  mruknąłem. Jeśli podjedziemy na odległośćchoć pół klika, usmażymy się jak frytki.Oczywiście tylko zgadywałem.Nie znałem się na wtórnym promieniowaniu.Włączyłem radiostację. Marygay, czy pytałaś statek, kiedy będziecie mogli go opuścić? Chwileczkę. Przez szum zakłóceń usłyszałem niewyrazny głos. Mówi, że zapięćdziesiąt osiem minut. W porządku.Mniej więcej wtedy się tam spotkamy. Skinąłem na Charliegoi szeryfa. Możemy ruszać, ale musimy pilnować licznika.Powrót był znacznie łatwiejszy niż jazda w przeciwną stronę.Przejechaliśmy przezrów, a potem ruszyliśmy po równej warstwie stwardniałej gliny wzdłuż wyboistej drogi.Przez piętnaście minut czekaliśmy w bezpiecznej, dwukilometrowej odległości od stat-ków, patrząc jak wskazówka licznika powoli opada.131 Co robić z dziewięćdziesięcioma lub stu pięćdziesięcioma ludzmi? %7ływność znaj-dziemy bez trudu, a kwatery to tylko kwestia wyłamania zamków.Jednak prawdziwymproblemem będzie woda.Szeryf zaproponował, aby wykorzystać uniwersytet.Były tam akademiki, a przezśrodek terenu przepływała rzeka.Pomyślałem, że może nawet udałoby nam się tamznalezć zródło energii elektrycznej.Przypomniałem sobie, że niedaleko miasteczka uni-wersyteckiego widziałem całe pole kolektorów słonecznych i zastanawiałem się, po coje tam umieszczono: jako pomoce naukowe, w celach badawczych czy jako zapasowezródło zasilania.Nasz pojazd właśnie wjeżdżał na kosmodrom, gdy ze statku Marygay zaczęła wysu-wać się pochylnia rozładunkowa.Ludzie schodzili po niej, powoli i ostrożnie, pięcio-osobowymi grupkami, gdyż taka była pojemność windy, zwożącej ich z kabin i sterow-ni.Kiedy w ostatniej grupce zobaczyłem Marygay, odetchnąłem z ulgą i zdałem sobiesprawę z tego, jaki byłem spięty, od kiedy braliśmy pod uwagę, że mogli pozostać uwię-zieni na orbicie.Wyszedłem jej na spotkanie i wziąłem w ramiona.Z pozostałych dwóch statków też wysiadali ludzie i tłoczyli się wokół pojazdu ra-towniczego, przymierzając kombinezony ocieplające i trajkocząc z ożywieniem, rozła-dowując napięcie i dając upust radości z powrotu.Wprawdzie dla nas upłynęło zaled-wie parę miesięcy, a mimo to jakoś wyczuwało się te dwadzieścia cztery lata, które tu-taj minęły.Rzecz jasna wszyscy wiedzieli, co zastaliśmy  a raczej kogo nie znalezliśmy  naplanecie, więc byli zaniepokojeni i ciekawi.Uniknąłem pytań, umykając z Marygay  nanaradę.Kiedy wszyscy wysiedli i ubrali ciepłe okrycia, zszedłem do połowy pochylnii pomachałem rękami, prosząc o uwagę. Postanowiliśmy założyć tymczasową bazę w uniwersytecie.Na razie ten ambulansjest jedynym sprawnym pojazdem.Może zabrać dwanaście osób.Pozostali niech wejdądo budynku, chroniąc się przed wiatrem.Najpierw wysłaliśmy największych i najsilniejszych, żeby mogli wziąć się do robotyi wyważyć drzwi do pokojów w akademiku.Charlie i ja zaprowadziliśmy pozostałychdo bufetu, gdzie zjedliśmy pierwszy posiłek po powrocie na planetę.Ludzie w milcze-niu przeszli obok kupek porzuconej odzieży, przypominających ciała ofiar jakiejś nagłejklęski żywiołowej, na przykład mieszkańców Pompejów.Posiłek, nawet złożony z owoców ze starych konserw, podniósł wszystkich na duchu.Odpowiadaliśmy z Charliem na pytania o to, co zastaliśmy w mieście.Alysa Bertram zapytała, kiedy zaczniemy orać i siać.Nie miałem pojęcia, ale wieluinnych znało się na rolnictwie i wyrażono niemal tyle zdań, ilu było znawców.%7ładenz dawnych mieszkańców Centrusa nie był farmerem, a gospodarze z Paxton nie znali132 miejscowych warunków.Jednakże było oczywiste, że nie będzie to takie proste.W po-bliżu miasta dominowały specjalistyczne gospodarstwa, często zmechanizowane.Mu-sieliśmy opracować sposoby uprawiania i nawadniania ziemi bez energii elektrycznej.Lar Po, który też nie był farmerem, po wysłuchaniu różnych argumentów zupełniepoważnie stwierdził, że największe szansę przeżycia mielibyśmy w Paxton, gdzie bę-dziemy mogli wyhodować plony, którymi moglibyśmy się wyżywić.Tylko że byłby todługi spacer. Mamy mnóstwo czasu na eksperymenty  przypomniałem mu. Zapewne całepokolenie zdoła przeżyć tutaj, korzystając z zapasów w sklepach i racji żywnościowychz magazynów statków.Jednak kilka tygodni odżywiania się tymi racjami wystarczyłoby, żeby każdego skło-nić do uprawy ziemi.Niewątpliwie było to zamierzone.Szeryf wrócił z dobrą wiadomością.W pobliżu rzeki znalezli akademik, do któregonawet nie musieli się włamywać.Pokoje były zamykane na elektroniczne zamki i przybraku zasilania stały otworem.Posłałem Charliego, żeby zajął się szczegółami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl