[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kosztowało ją to wiele wysiłku, w końcujednak dotarli na trawiasty dziedziniec, gdzie czekał wielki wóz, który miał go zabrać zpowrotem na południe.Był rosły, ale nie jego waga stanowiła największy problem, tylko przykurczonenieustannie mięśnie.Chwytał ją za ramiona tak silnie, że palce wpijały się w skóręniczym szpony.Nogi miał zbyt sztywne, by samodzielnie stawiać kroki.Czuła, że zawiodła go lata temu, gdy pozwoliła mu wyruszyć na Południe,przeciwko Rajowi Ahtenowi.Obawiała się wtedy, że nigdy nie wróci, że zginie, ale oddawna uważała to za zwykłe, dziecinne lęki.Teraz jednak, gdy odkryła, co go spotkałow niewoli, była skłonna uznać tamte myśli za przeczucie, wizję zesłaną być może przezdawno zmarłych przodków.Taszczyła zatem nie tylko ojca, ale i brzemię porażki, która naznaczyławszystkie minione lata.To, że była brzemienna, tylko powiększało jej przygnębienie -nie było stosowne, by przyzwoitka księżniczki zachodziła w ciążę.Zachodnia Wielka Sala w Warowni Darczyńców była ogromna, na trzy piętrawysoka, co noc spało w niej tysiąc pięciuset mężczyzn.Podłogę wyłożono gładkimi,orzechowymi deskami, w każdej ścianie był kominek pozwalający ogrzaćpomieszczenie jak zima długa.Wschodnia Wielka Sala, po drugiej stronie dziedzińca, była schronieniem dlapięciuset kobiet.- Gdzie.? - spytał ojciec, gdy ciągnęła go wzdłuż dwóch rzędów materacy, naktórych leżeli darczyńcy.- Na południe, zapewne do Longmot - odparła Chemoise.- Raj Ahten kazał waszabrać.- Na południe - wyszeptał z niepokojem ojciec.Mijali darczyńcę, który właśnie zanieczyścił swoje posłanie.Gdyby miała trochęczasu, zajęłaby się nim, ale wóz mógł odjechać w każdej chwili, a ona nie mogłaryzykować rozdzielenia z ojcem.- Ty.jedziesz? - spytał.- Oczywiście - stwierdziła.W rzeczywistości nie mogła mu tego obiecać, alezamierzała zdać się na miłosierdzie ludzi Raja Ahtena.Miała nadzieję, że pozwolą jejtroszczyć się o ojca.Na pewno pozwolą, powtarzała sobie.Darczyńcy potrzebująopieki.- Nie! - jęknął ojciec.Zaprzestał prób ożywienia nóg, które zwisły bezwładnie,aż Chemoise zatoczyła się z nim na bok.Wytrzymała i to.Wlokła go, mimo że sięopierał.- Pozwól mi.umrzeć! - wyszeptał stanowczo.- Podaj.truciznę.%7łebymzachorował.%7łebym umarł.Bolały ją te prośby.Samobójstwo było dlań jedynym sposobem, żeby dosięgnąćboleśnie Raja Ahtena.Jednak Chemoise nie potrafiła nawet pomyśleć o zabiciukogokolwiek z tych ludzi, chociaż wiedziała, jak straszny żywot wiodą niekiedyprzykuci łańcuchami do brudnej podłogi.Wciąż miała nadzieję, że jej ojciec wróciktóregoś dnia, cały, w pełni sił.Wytaszczyła go przez wielkie, dębowe odrzwia na jasne światło dnia.Wiatrniósł woń deszczu.Wszędzie kręcili się żołnierze Raja Ahtena.Przeszukiwali wciążskarbiec i zbrojownie nad kuchniami.Na ulicy słyszała brzęk tłuczonego szkła i krzykikupców.Dociągnęła ojca do wielkiego, krytego wozu.Boki i dach miał z grubych,dębowych desek i tylko mały, okratowany otwór pozwalał na dopływ świeżegopowietrza.Jeden z żołnierzy złapał jej ojca za kark i wrzucił na wóz jak worek ziarna.- To je osztatni - stwierdził z akcentem świadczącym, że pochodzi z Muyyatinu.- Tak - odparła Chemoise.Wszyscy służący Rajowi Ahtenowi za pośrednikówznalezli się już na wozie.Strażnik odwrócił głowę.Chemoise spojrzała w stronę bramy i zdumiała się na widok Iomy, królaSylvarresty, dwojga Dzienników i księcia Ordena, którzy wyjeżdżali właśnie z warownii zmierzali Rynkową ku bramie miejskiej.Chciała jechać z nimi albo przynajmniej krzyknąć do nich, błogosławić im nadrogę.Poczekała jednak, aż strażnik ułoży jej ojca między innymi.Wóz zakołysał sięlekko.Z przodu woznica doprowadzał fachowo cztery konie do dyszla i przypinał jekolejno.Chemoise wspięła się na stopień i zajrzała do wozu.Na słomie leżało czternastudarczyńców.Wnętrze cuchnęło zastarzałym potem i uryną, które od dawna widaćwsiąkały w deski.Dziewczyna poszukała miejsca, gdzie by mogła usiąść międzygłuchymi, ślepymi i zidiociałymi nieszczęśnikami.Nagle strażnik zauważył Chemoise.- Nie! Ty nie! - krzyknął i wypchnął ją z wozu.- Ale to mój ojciec! - jęknęła Chemoise.- Nie! Ty nie jechacz! - powtórzył strażnik, zagradzając drogę.Chemoise cofnęłasię.Spróbowała poszukać zaczepu dla stóp na drabince z tyłu, ale strażnik ją spostrzegłi zepchnął również stamtąd.Upadła ciężko na ubitą ziemię.- To wojszkowe.Tylko dla wojszka - powiedział strażnik, machając grozniedłonią.- Czekaj! - krzyknęła Chemoise.- Tam jest mój ojciec! Strażnik tylko spojrzał nanią obojętnie, jakby sam pomysł, że córka może kochać ojca, był dlań osobliwąfanaberią.Położył dłoń na rękojeści szabli, którą nosił u pasa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]