[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co mamy zrobić jutro?Odbyliśmy całą naradę.Wolantem zaprzężonym w Patryka miałam wyjechać, Roman zaś wcześniej bryczką i problem był tylko w tym, czy brać Mączewską, czy nie.Siwińska się w nią przemieniła, więc powinna była nastąpić odwrotność, Mączewska w Siwińską przejdzie, a w jej braku Bóg raczy wiedzieć, co może nastąpić.Ostrygi podobno wymyśliłam…- Zaraz, czy ostrygi Roman w końcu przywiózł, czy nie…? - Otóż nie, bo za wcześnie zawróciłem, i Mączewska tylko cukier, przyprawy, herbatę i coś tam jeszcze wybrać zdążyła.- Bardzo dobrze - pochwaliłam.- Zatem jutro z Romanem po ostrygi pojedzie, a tak naprawdę to już sama nie wiem, po co Siwińska jechała…- A, to już, o ile pamiętam, po frykasy rozmaite dla pana de Montpesac.- Wobec tego, jakby co, powtórzymy frykasy - zadecydowałam ostatecznie.A cóż za dzień okropny nastąpił nazajutrz!Dolegliwości poranne, bez porównania mniejsze, z łatwością przed służbą ukryłam, co zostało zaopiniowane jako doskonały skutek wczorajszych ziółek różano–kompostowych.Śniadanie udało mi się zjeść mniej więcej spokojnie, potem jednakże wleźli mi na głowę goście, rzekomo przypadkowi, widomy rezultat żywej działalności pani Porajskiej.Każdy bodaj spojrzeć pragnął na szaloną kobietę, która skłonności do rozpustnika i oszusta nie kryla, i każdy wolał sam przyjechać, żeby przed resztą towarzystwa swojej zdrożnej i gorszącej ciekawości nie ujawniać.Co miało tę jedną dobrą stronę, że na widok następnego, gość poprzedni czym prędzej odjeżdżał.Armand również w tym gronie się znalazł i on jeden całe trzy osoby przetrzymał, nie uciekając przed nikim.Dyplomatycznie o Gastona wypytywał i wiem, że służbę usiłował indagować w kwestii listów.Ile też ich od pana de Montpesac otrzymuję i jak często, ile też się ode mnie wysyła…? Służba cała w komplecie, o moim struciu dokładnie powiadomiona, udzielała mu odpowiedzi bardzo chętnie, tyle że każdy mówił co innego, a nikt prawdy.Zabrała go wreszcie ode mnie baronowa Tańska, na co zresztą w cichości ducha liczyłam.Pomyślałam, że chyba późniejszej Monice Tańskiej prezent jakiś będę winna, a co najmniej ze trzy skrzynki szampana.Boże mój… Czy ja ujrzę jeszcze przed sobą Monikę Tańską…?Co najgorsze, jako ostatnia Ewelina Borkowska przyjechała i tej, widząc jej szczerą przyjaźń i troskę, omal całej prawdy nie zwierzyłam.Widziała moje zdenerwowanie, przyczyny chciała poznać, na szczęście jednak moje obawy przed Armandem jakoś jej do przekonania przemówiły, choć trudno jej było w aż tak wielką jego zbrodniczość uwierzyć.Przetrzymałam to wszystko z coraz większym wysiłkiem, bo przed sobą miałam jeszcze kolejne dziwne sztuki, które już całkowicie musiałam ukryć przed światem, w dodatku bez żadnej pomocy Romana.Dopilnował zaprzężenia dla mnie wolantu i sam, zabierając Mączewską, bardzo zdziwioną i niezadowoloną, powozikiem odjechał.Pozbyłam się Zuzi i włożyłam strój, od którego pewnie by spazmów dostała.Ten sam kostium z krótką spódniczką, te same pantofle, do tego kapelusz z gęstym woalem dołożyłam, żeby umalowaną twarz ukryć, i cała owinęłam się peleryną obszerną, do ziemi.Kryła postać doskonale, pilnować tylko musiałam, żeby się przypadkiem z przodu nie rozchyliła, mimo pośpiechu zatem zeszłam po schodach wielce majestatycznie.Do wolantu wsiadłam, lejce ujęłam i wreszcie ruszyłam.Jak poprzednio, daleko przed sobą powozik z Romanem i Mączewską widziałam.Patryk poszedł ostro, parskając, miałam nadzieję, że na dobrą wróżbę.Łąka w połowie już była skoszona, dalej, w wysokiej trawie, przeklętej bariery wypatrywałam, mignęła mi swoją pasiastą bielą i zielenią.Aż się skurczyłam cała w sobie, znów to znieruchomienie mnie ogarnęło, ale nie aż takie, żebym Patryka wstrzymać nie mogła.Otóż nagle, w oszołomieniu moim i desperacji, postanowiłam nie pędem wielkim obok przelecieć, tylko możliwie wolno przejechać, zatrzymać się nawet, żeby ten drąg biało–zielony i obrzydliwy zdążył swoje zrobić.Ściągnęłam lejce…Nie wiem w końcu, przejechałam wolniutko czy stanęłam na mgnienie, dość że, oczy otworzywszy, zamiast końskiego zadu maskę samochodu przed sobą ujrzałam.Ze szczęścia samej sobie wprost nie uwierzyłam.Okno przyciskiem otwarłam, dech złapałam, ruszyłam gwałtownie, na boki, na wszelki wypadek, nie spoglądając.Daleko mercedes jeszcze mi błyskał, Roman chyba już wjazdu na autostradę czekał, przyśpieszyłam jeszcze, peleryna, którą wciąż byłam omotana, przeszkadzała mi okropnie, bez zatrzymywania otrząsnęłam ją z siebie, zrzuciłam z ramion, zwolniłam wreszcie nieco i całkiem ją usunęłam, na drugi fotel i pod nogi upychając.Coś mi jeszcze o wsteczne lusterko zawadziło, prawda, kapelusz miałam z rondem wielkim i woalem nie bardzo przezroczystym, do diabła z kapeluszem! Zdarłam go z głowy i na tylne siedzenie cisnęłam.Romanowi zapewne ruch wielki ciężarówek na autostradzie przeszkodził, bo zbliżyłam się nieco do niego, pędząc, jakby mnie stado głodnych wilków goniło.Serce mi łomotało i nic już nie miałam w głowie, jak tylko na to lotnisko dojechać i Gastona zobaczyć, w objęcia go chwycić, przywrzeć do niego niczym jaka pijawka zawzięta, nie oderwać się już od niego, nie stracić go z oczu.Przejęcie tym jednym sprawiło, że żadnej uwagi nie zwróciłam na samochód ciemnozielony, który krótko po Romanie też na szosę wyjechał, a widziałam to całkiem dokładnie, bo znacznie bliżej już się znalazłam i krzaki mi nie zasłaniały.Mogłam się zdziwić, bo skąd się wziął? Przede mną przecież nie jechał, jakby stał przedtem z boku i czekał…Na luźniejszą chwilę trafiłam i dostałam się na autostradę bez trudu i zwłoki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]