[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Kto ma nosić to wszystko? Filip nie może. Ignacy też nie stwierdziła zimno grubsza.Zrozumiałam, że zastępczy tragarz,ich zdaniem, nie stanął na wysokości zadania, nie przybył tu przed nami.Zmiłuj sięPanie, kiedyż ten Rysio nadjedzie? Mogłam do niego zadzwonić, ale przecież nie w ichuszach!30Ze stojącej za nami taksówki wysiadł Marian i podszedł od mojej strony.Opuściłamszybę. Wyładowywać czy czekamy na Ryśka? spytał z dużym powątpiewaniem. Czekamy zadecydowałam bez namysłu. To znaczy pan, bardzo pana proszę,reszta wejdzie do domu. Czy to u ciebie jakieś maniactwo, te wieczne kłopoty z taksówkami? spytałaz przekąsem grubsza ciotka, którą przed siedmioma laty uszczęśliwiłam mafią. U nasjest to instytucja usługowa. U nas też zapewniłam ją i czym prędzej wysiadłam.Niewyraznymi, ale bardzo błagalnymi mruknięciami poprosiłam Mariana, żeby za-dzwonił do Rysia, w ogóle, Jezus Mario, niech coś zrobią!!! Marian zapewnił mnie zewspółczuciem, że nie ma sprawy.Zaczęłam wywlekać rodzinę z samochodów.Cholerna parasolka nie chciała się otworzyć, te dwa druty jednak rzeczywiście sięzgięły.Więcej parasolek nie miałam, gubiłam je uporczywie.Drzwi wejściowe trze-ba było trzymać, bo zamykały się samoczynnie.Pożałowałam, że pozbyłam się dzieci,które przynajmniej załatwiłyby trzymanie, po czym uświadomiłam sobie, że transportaustralijskiego bagażu na pierwsze piętro po raczej dość wąskich schodach przerastawszelkie siły ludzkie i nadprzyrodzone.Nagła krew, o tyle rzeczy przezornie zadbałam, a to mi nie przyszło do głowy.!No i trudno, nie było rady.Podręczne torby i neseserki przyniósł Marian, a całą resz-tę przybyły wreszcie Rysio dostarczył żółtymi łapami wprost na balkon mojego salonu.Balkon był duży, średnio ukwiecony, pojedyncze sztuki mieściły się na nim doskonalei operacja transportowa przebiegła sprawnie, przy okazji dostarczając rozrywki jedena-stu osobom spośród moich sąsiadów.Wcale nie zostałam pochwalona.Babcia oceniła efekt moich wysiłków i starań jakoraczej uciążliwy i nie najlepiej przemyślany.Reszta dnia przebiegła następująco:Prztyknęłam piekarnikiem elektrycznym, w którym tkwiły gotowe do pieczenia kur-czaki.Uczesałam perukę.Rozmieściłam ich wszystkich w pokojach, na górze ciotki z wujkami, w salonie bab-cia.Grubsza ciotka z grubszym wujem uznali, że im trochę za ciasno, babcia zatem od-stąpiła im salon i sama przeniosła się na górę.Do mojej sypialni szczęśliwie nikt się niepchał, stanowiła bowiem dla mnie zarazem miejsce pracy i wśród licznych pomocy na-ukowych nie było się w niej gdzie obrócić.Wędrówka ludów i gzarów trwała do pózne-go popołudnia.Dałam im telefon komórkowy, co zostało uznane za czyn słuszny i rozsądny.Urządzenie wypróbowano, działało.31Dostałam od nich prezenty.Kamienne podstawki pod szklanki i kieliszki, bardzo de-koracyjne, rzezbione w australijskie ludowe wzory, maskę wojenną Aborygena, sześćbutelek wina, ozdobny przycisk na biurko, wyłamany ze skały, z opalami w środku, i ka-mienny podgrzewacz do wielkich półmisków.Nic dziwnego, że to wszystko razem byłotakie ciężkie, pomijając już fakt, że półmiska odpowiednich rozmiarów w ogóle w do-mu nie posiadałam.Zastawiłam stół obiadowym posiłkiem, przyjętym chętnie i z aprobatą, na przystaw-kę bowiem podałam śledziki w trzech rodzajach i czystą wódkę.Zaczęłam doznawać odrobiny ulgi.Ulgę szybko diabli wzięli, ponieważ kurczaki, kiedy do nich zajrzałam, okazały sięprawie surowe.Zapomniałam po pierwszej godzinie pieczenia podwyższyć tempera-turę, przeoczyłam także fakt, że jest ich dwa, a nie jeden.Jeden już by doszedł.Jak po-wszechnie wiadomo, im więcej w piecyku, tym dłużej trzeba piec, a one oba w dodat-ku były bardzo duże.Nadrobiłam niedopatrzenie, ale i tak należało im dać jeszcze ze trzy kwadranse.W rozpaczy, kryjąc się przed rodziną, przyrządziłam zupę grzybową z papierka, wy-szło jej trochę mało, bo miałam tylko cztery opakowania, dowaliłam zatem krem z pie-czarek i wszystko razem porządnie wymieszałam.Wyszło strasznie dziwnie.Ale zjedli.Najślamazarniej w świecie zaczęłam sprzątać talerzyki po śledziach i filiżanki po zu-pie, przygotowując stół do zasadniczego dania.Jedna ciotka zapytała, czy niepotrzebna mi pomoc.Zaprzeczyłam bardzo stanow-czo.Kartofle mi wystygły.W sposób szczytowo rozlazły poustawiałam na stole mizerię, sałatę, borówki, grusz-ki w occie, korniszony, marynowane grzybki i chrzan.Pierwotnie przewidywałam wy-łącznie mizerię i sałatę, ale musiałam przecież udawać, że coś robię.W głąb piecyka rzuciłam półgłosem najbardziej wyszukane przekleństwo, jakie miprzyszło do głowy.Podstępnie zmusiłam rodzinę do długiej i wnikliwej narady w kwestii wina.Pokroiłam kartofle w plasterki i podgrzałam na maśle pod przykryciem.Zraziłam do siebie wszystkich.Cholerne kurczaki wreszcie się dopiekły i mogły zostać zjedzone, co zdecydowaniezłagodziło nastroje, ponieważ wyszły doskonale.Deszcz przestał padać.Dowiedziałam się, jak komu na imię i kto się wyłamuje z grupy. Iza z Filipem mają swoje plany rzekła z przekąsem babcia, kiedy chudsza ciot-ka i mój ojciec chrzestny zgłosili po nietypowo długim obiedzie chęć wyjścia na miasto.Wyspali się w samolotach, czują się pełni wigoru i natychmiast chcą wszystko oglądać.32W porządku, znaczy chudsza Iza, a grubsza Olga.Iza z Filipem i Olga z Ignacym.Niebyłam pewna, czy mam tę Izę z Filipem zawiezć dokądś osobiście, czy też puścić ich lu-zem, ale rozstrzygnęli sprawę sami, żądając wezwania taksówki.Wezwałam im, dałam plan miasta, wyszli.Wzięli ze sobą komórkę.Wepchnęłam naczynia do zmywarki, ukradkiem chroniąc odcięty palec przed za-moczeniem.Babcia z pozostałą ciotką i wujem przystąpili do oglądania zdjęć, poczynając od naj-starszego albumu, czego podobno byli najbardziej spragnieni.W najstarszych albumachjeszcze był porządek, bałagan zaczynał się pózniej.Zeszłam na dół i wprowadziłam samochód do garażu.W chwilowym oddaleniu od rodziny zebrałam myśli i uświadomiłam sobie, że ciot-ka Iza wcale nie jest synową babci, tylko żoną chrzestnego ojca, który jest bratem syno-wej babci.Jako ciotka, stanowi dla mnie osiemdziesiątą wodę po kisielu.Postanowiłamprzy najbliższej okazji, może w cztery oczy z babcią, dopytać się o liczbę osób w rodzi-nie i uściślić jakoś stopnie pokrewieństwa.Wróciłam na górę i musiałam zadzwonić do własnych drzwi, bo zatrzasnęłam je, niebiorąc klucza.Otworzył mi wuj Ignacy, długo przedtem pytający: Kto tam?O wpół do dziesiątej babcia zażądała kontaktu z parą, błąkającą się po mieście.Prztyknęłam w komórkę, po czwartym sygnale ktoś się odezwał. Czy to wuj? spytałam bardzo niepewnie, bo głos mi się trochę nie zgadzał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]