[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie przypominał sobie, by czuł się wtedy dumny.Płakał w nocy nad ludźmi, których uśmiercił.Ale teraz czasy były trudne, a martwy holnista cieszył, jakkolwiek by na to patrzeć.Zostawili za sobą plażę pełną porozbijanych czółen.Każ­da chwila zwłoki przysparzała udręki, musieli jednak się upewnić, że pościg nie będzie zbyt łatwy.Poza tym, dało to kobietom jakieś zajęcie.Zabrały się do swego zadania z entuzjazmem.Zarówno Marcie, jak i Heather wydawały się później odrobinę mniej zastraszone i spłoszone.Skupiły się w środku czółna.Gordon i Johnny chwycili za wiosła i zaczęli walkę o zapanowanie nad nie znaną im łodzią.Księżyc nieustannie chował się za chmurami i wynurzał zza nich, gdy szarpali wiosła, rozbryzgując wo­dę i usiłując jednocześnie złapać właściwy rytm.Nie dotarli daleko, nim po raz pierwszy natknęli się na wartki nurt nad płycizną.Po chwili czas na praktykowanie się skończył.Pomknęli na łeb na szyję przez spienione bystrza, ledwie omijając połyskujące, wyniosłe głazy, które często dostrzegali dopiero w ostatniej chwili.Rzeka była szalona.Napędzały ją roztopy.Jej gniewny ryk wypełniał powietrze.W pianie wodnej uginały się pro­mienie księżyca.Nie sposób było walczyć z nurtem.Można było jedynie przymilać się mu, przekonywać go i odwracać jego uwagę.W ten sposób przeprowadzali kruchy stateczek przez ledwie dostrzegalne niebezpieczeństwa.Na pierwszym spokojnym odcinku Gordon nakierował ich na wir.Obaj z Johnnym wsparli się o wiosła, popatrzyli na siebie i jednocześnie wybuchnęli śmiechem.Marcie i Heather gapiły się na obu mężczyzn, którzy chichotali bez opa­miętania pod wpływem adrenaliny oraz poszumu wolności we krwi.Johnny krzyknął głośno i uderzył w wodę wiosłem.- No jazda, Gordon.To było fajne! Płyniemy dalej.Gordon wstrzymał oddech.Otarł sobie z oczu wodną pianę.- Dobra.- Potrząsnął głową.- Ale ostrożnie, zgoda?Uderzyli jednocześnie wiosłami.Przechylili się mocno, gdy ponownie schwytał ich prąd.- Cholera jasna - zaklął Johnny.- Myślałem, że poprzednim.Jego słowa zagłuszył huk wody, lecz Gordon dokończył myśl.“Myślałem, że poprzednim razem było kiepsko!”Prześwity między skałami były wąskimi, śmiercionośnymi gardłami.Czółno zgrzytnęło straszliwie, przepływając przez pierwsze z nich, po czym wystrzeliło do przodu, przechylając się ostro.- Schylcie się mocno! - krzyknął Gordon.Nie śmiał się już teraz, lecz walczył o życie.“Trzeba było iść piechotą.trzeba było iść piechotą.trzeba było iść piechotą.”Nieuniknione wydarzyło się jednak szybciej, niż się tego spodziewał - niecałe trzy mile w dół rzeki.Zatopione drzewo - kłoda ukryta tuż za twardą, skalną powierzchnią zakrętu ściany kanionu - smuga falującej wody ukryta w ciemności, nim stało się za późno, żeby Gordon mógł zrobić coś więcej niż zakląć i wbić wiosło w dno, by spró­bować zmienić kierunek.Aluminiowe czółno mogłoby wytrzymać takie zderzenie, lecz po latach wojny nie było już ani jednego.Wykonany z drewna i kory produkt domowej roboty pękł z udręczo­nym trzaskiem.Rozległy się krzyki kobiet, gdy wszyscy wpadli do lodowatej wody.Nagły chłód spowodował szok.Gordon pochwycił haust powietrza i przytrzymał jedną ręką przewrócone do góry dnem czółno.Drugą wyciągnął przed siebie i złapał ciemne włosy Heather, akurat na czas, by nie pozwolić, aby porwał ją prąd.Starał się uniknąć jej rozpaczliwych objęć i utrzy­mać głowę nad wodą.usiłując jednocześnie zaczerpnąć tchu we wzburzonej pianie wodnej.Na koniec poczuł pod stopami piasek.Musiał wytężać wszystkie siły, by walczyć z prądem i wciągającym stopy błotem.Wreszcie wywlókł na brzeg swój zdyszany ciężar i runął na matę gnijącej roślinności, pokrywającą stromy brzeg.Heather kasłała i łkała tuż u jego boku.Usłyszał Johnny’ego i Marcie, którzy nieopodal parskali i pluli.Oznaczało to, że im również się udało.Nie została mu jednak ani iskierka energii, by mógł się ucieszyć.Leżał, oddychając ciężko, nie­zdolny się poruszyć.Miał wrażenie, że minęło wiele godzin.Wreszcie odezwał się Johnny.- Nie mieliśmy właściwie żadnego ekwipunku, który moglibyśmy utracić.Ale moja amunicja chyba zamokła.Zgubiłeś karabin, Gordon?- Aha.Usiadł z jękiem, dotykając rany na czole, którą miał od uderzenia rozpadającego się czółna.Wydawało się, że nie odniósł żadnych poważniejszych obrażeń, choć kaszel zmienił się w trudny do opanowania dygot.Pożyczone przez Marcie ubranie przylegało do ciała jasnowłosej konkubiny w sposób, który mógłby mu się wy­dać interesujący, gdyby Gordon nie czuł się tak nieszczęśliwy.- C.co zrobimy teraz? - zapytała.Gordon wzruszył ramionami.- Na początek wrócimy, żeby poszukać wraka i pozbyć się go.Spojrzeli na niego, wytrzeszczając oczy.- Jeśli go nie znajdą, uznają zapewne, że dotarliśmy dziś w nocy znacznie dalej - wyjaśnił.- Może się okazać, że to jedyna rzecz działająca na naszą korzyść.Potem, kiedy już to zrobimy, ruszymy dalej lądem.- Nigdy nie byłem w Kalifornii.- powiedział Johnny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl