[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Mówiąc najprościej, towarzyszu generale.- Macie rację.Prostota jest najważniejsza.- Nie chciałem was urazić, towarzyszu.Zawsze żywiłem najgłębszy podziw dla waszych osiągnięć wojskowych.- Proszę was, oszczędźcie mi.- przerwał generał.- A więc celem planu “Łono” jest to samo, co ma na celu amerykański “Projekt Eden” - przetrwanie najlepszej i jedynie właściwej ideologii.Ale to my zatriumfujemy.Amerykanom się to nie uda.- Mówicie przenośniami, pułkowniku.Proszę o konkrety.- “Projekt Eden” został powzięty, by w przypadku rozpęta­nia się światowego konfliktu jądrowego, za wszelką cenę za­pewnić przetrwanie tak zwanych zachodnich demokracji.Na­sze “Łono” umożliwi wieczne zwycięstwo i chwałę rewolucji ludowej.Nadal jednak brakuje nam pewnego istotnego ogni­wa.Aby osiągnąć nasz cel, aby komunizm przetrwał, armia musi wszystkimi siłami wspierać KGB w poszukiwaniu tego elementu.W przędnym wypadku, plan spełznie na niczym i amerykański imperializm zatriumfuje.- A co z ludem sowieckim, pułkowniku? - zapytał głucho Warakow.- Co z jego przetrwaniem?Rożdiestwieński uśmiechnął się.- Mogę mówić bez ogródek, towarzyszu generale?- Cóż za zmiana! No nareszcie, przecież od początku was o to proszę.- Duch ludu sowieckiego, duch mas pracujących całego świata znalazł najpełniejsze ucieleśnienie w kierownictwie politycznym Związku i w KGB, jego ramieniu wykonawczym.- I do diabła z ludem? - zapytał Warakow prosto z mostu.- Sama natura masy już od podstaw zakłada pewną sele­kcję.- A więc arka - jak Arka Noego w Biblii.Tylko że zaproszenia zostaną wystosowane zgodnie z zasadami dialektyki?- Znajdzie się tam miejsce i dla was, generale.Warakow wybuchnął sardonicznym śmiechem.- Żyję już zbyt długo, żeby teraz zasypiać na pięćset lat, nie wiedząc, co zobaczę, gdy otworzę oczy!- Może wasza siostrzenica, jeśli uda się ją odnaleźć.- Żeby stała się pana kochanką albo została rozstrzelana, bo przecież podejrzewacie, że maczała palce w śmierci Karamazowa? To będzie trudne, pułkowniku.- Otrzymał pan rozkazy z Moskwy.- Ci w Moskwie to teraz banda staruchów, którzy boją się umrzeć godnie, bo nie żyli godnie.Dziadów, którzy chowają się w bunkrze i trzęsą portkami.Boją się komukolwiek zaufać, tak że nawet dowódcy armii nie wiedzą, gdzie jest ich kryjów­ka! Stłoczyli się tam i czekają, co?- Ależ, towarzyszu generale.- Nie nazywaj mnie towarzyszem! Otrzymałem rozkaz.Od piętnastego roku życia przyzwyczaiłem się słuchać rozkazów.Teraz muszę być posłuszny tchórzliwym mordercom, którzy chcą jedynie uratować swe życie, kosztem narodu! Podporząd­kuję się ich rozkazom.Bierzcie moje oddziały, pułkowniku, możecie wziąć je wszystkie.Ale nie jestem waszym towarzy­szem i nigdy nim nie byłem.Możecie odejść!Warakow opuścił głowę i znów zagłębił się w papierach.Usłyszał skrzypnięcie odsuwanego krzesła - Rożdiestwienski wstał; potem stuknięcie obcasów, gdy salutował, a jeszcze później długa chwila ciszy, gdy tamten czekał.Nie podniósł głowy, żeby oddać honory.Nareszcie pułkownik zniknął za drzwiami.Oczywiście nie będzie odwołania do Moskwy, przedwczes­nej emerytury, ani żadnego sfingowanego wypadku.On, Warakow, umrze tak samo jak wszyscy.Czuł, jak pieką go opuchłe stopy.Rozdział XLIIIDavid Balfry otworzył oczy.Powieki zabolały, kiedy nimi poruszył.Nos miał obrzmiały i nie mógł oddychać.Nad nim paliło się jaskrawe światło.Spojrzał na swoją klatkę piersiową i zaraz odwrócił wzrok.Elektrody wciąż tkwiły na czarnych, zwęglonych sutkach.- Już przytomny? - zapytał jakiś głos z uprzejmą ironią.- Zresztą, upewnijmy się.Balfry poczuł ostry ból, rozchodzący się od jąder.Czuł swąd własnego, przypalonego ciała.- Nieeee! O Chryste, nie!Ból urwał się nagle i Balfry leżał otępiały.Tylko gdzieś w środku, w żołądku, nadal tliło się samo centrum bólu.- Może jednak zdecydujesz się powiedzieć nam to, co chcielibyśmy wiedzieć o tak zwanym Ruchu Oporu? - pytał śledczy.- Odpierdol się - wymamrotał Balfry zesztywniałymi usta­mi i nie poznał własnego głosu.Zęby miał połamane, język spuchnięty z pragnienia i pora­niony.Posługiwali się młotkiem i dłutem na zmianę z obcęga­mi.Poczuł słony smak w ustach.Domyślał się, że to krew.- Nie podoba ci się nasz dentysta? A może elektrostymulacja, co? Hmmm.- głos gruchał nad nim.Twarzy Balfry nie widział.- Trudno to wytrzymać, co? Boli?W przerażającej ciemności, poza kręgiem światła rozległ się śmiech.- Są rzeczy niewyrażalne ani w twoim, ani w żadnym innym języku, Balfry.Możemy cię na nie skazać.Ale są też leki, które ukoją twój ból i szybko przeniosą cię na tamten świat.Wybór należy do ciebie.Mamy czas.Godziny, dni, tygodnie - tak długo, jak będzie trzeba.- Nieprawda - wycharczał David.- Potrzebne wam to, co wiem, i to zaraz.Ale żeby dostać to teraz, będziecie musieli mnie zabić.A wtedy nie dowiecie się niczego.- Proszę, proszę, profesorek robi nam wykład.No, to spróbu­jemy elektrod.To bardzo interesujące patrzeć, jak się skręcasz.Fala bólu zalała pierś Balfry’ego.Nie powiedział jednak ani słowa.Gdyby potrafił, roześmiałby się śledczemu w nos.Rozdział XLIVRożdiestwieński wszedł do małego pomieszczenia w pod­ziemiach muzeum.To, co ujrzał, sprawiło, że poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl