[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Widocznie pu­ściło przedtem na szczycie deceleracji — automat zdążył zacementować, zanim nastąpiło zwarcie.Nie powiedział nic więcej, ale każdy zrozumiał — jaki jest dumny z tego automatu.Jedną ręką przytrzymał palce drugiej, ukradkiem — bo mu się trzęsły.— Czterdzieści sześć.— zawodził Doktor.— Człowieku, przestań! — wrzasnął naraz w głąb stu­dzienki Chemik — nie trzeba już! Stos daje prąd!!Nastała chwila milczenia.Stos pracował, jak zawsze — bezgłośnie.W stalowej cembrowinie ukazała się blada, oko­lona ciemną brodą twarz Doktora.— Naprawdę? — powiedział.Nikt mu nie odpowiedział.Patrzeli na zegary, jakby nie mogli się nasycić widokiem wskazówek, bez drgnienia sto­jących na roboczych pozycjach.— Naprawdę? — powtórzył Doktor.Zaczął się śmiać, nie wydając głosu.— Co ten znów — powiedział ze złością Cybernetyk.— Przestań!Doktor wygramolił się na górę, usiadł obok Fizyka i po­czął, jak inni, patrzeć na zegary.Nikt nie wiedział, jak długo to trwało.— Wiecie co? — powiedział młodym, nowym głosem Doktor.Wszyscy spojrzeli na niego jak przebudzeni.— Nigdy nie byłem taki szczęśliwy — wyszeptał i od­wrócił twarz.IVPóźnym zmierzchem Koordynator wyszedł na po­wierzchnię z Inżynierem, aby zaczerpnąć tchu.Siedli na zwale wyrzuconej ziemi, zapatrzeni w ostatni rąbek czer­wonej jak rubin tarczy słonecznej.— Nie wierzyłem — mruknął Inżynier.— Ja też nie.— Ten stos — niezła robota, co?— Solidna, ziemska rdbota.— Pomyśl, wytrzymał! Milczeli przez chwilę.— Piękny początek — odezwał się Koordynator.— Pracują trochę zbyt nerwowo — zauważył Inży­nier.— To jest — bieg na długi dystans, wiesz? Zrobiliśmy, między nami, mniej więcej jedną setną tego, co musi być zrobione, żeby.— Wiem — odparł spokojnie Koordynator.— Zresztą nie wiadomo jeszcze, czy.— Rozrząd grawimetryczny, co?— Nie tylko.Dysze sterujące, cały dolny pokład.— Zrobimy to.— Tak.Oczy Inżyniera, błądzące ślepo po otoczeniu, dostrzegły naraz, tuż za szczytem pagórka, podługowaty, niewysoki nasyp — miejsce, w którym zakopali szczątki stworzenia.— Zupełnie zapomniałem.— powiedział zdziwiony.— Jak gdyby to się stało przed rokiem.Wiesz?— Ja nie.Cały czas myślałem o tym, to znaczy o nim.Ze względu na to, co Doktor znalazł w jego płucach.— Co? A, prawda, mówił coś takiego.Co to było?— Igła.— Co?!— Albo i nie igła — możesz zobaczyć sam.To jest w słoiku, w bibliotece.Kawałek cienkiej rurki, ułamany, z ostrym zakończeniem, skośnie ścięty jak lekarskie igły do zastrzyków.— Jak to?.— Nic więcej nie wiem.Inżynier wstał.— To zadziwiające, ale.ale sam nie rozumiem, dla­czego to mnie tak mało intryguje.Właściwie prawie wcale, jeśli mam być szczery.Czuję się teraz tak, jak przed star­tem, wiesz? Albo jak pasażer samolotu, który na kilka mi­nut wylądował w obcym porcie, wmieszał się w tłum tu­bylców, był świadkiem jakiejś dziwnej, niezrozumiałej sce ny, ale wie, że nie należy do tego miejsca, że za chwilę od­leci i wszystko z otoczenia dochodzi do niego jakby poprzez wielką odległość, obce i obojętne.— Nie odlecimy zaraz.— Wiem, że nie, ale takie mam uczucie.— Chodźmy do nich.Nie będziemy się mogli położyć, dopóki nie pozmieniamy wszystkich prowizorek.I bezpiecz­niki trzeba jak się patrzy założyć.Stos może iść potem ja­łowo.— Dobrze, chodźmy.Noc spędzili w rakiecie, nie gasząc małych świateł.Co jakiś czas budził się któryś, nieprzytomnymi oczami spraw­dzał, jak płoną żarówki, i uspokojony zasypiał.Rano wstali z nowymi siłami.Pierwszym uruchomionym był najprost­szy półautomat oczyszczający, który co kilkanaście minut zacinał się, wkopany bezsilnie w stosy tarasujących wszyst ko szczątków.Cybernetyk, chodzący za nim z narzędziami, wyciągał go jak jamnika z lisiej nory, usuwał rupiecie, które okazały się zbyt wielkie dla gardła jego chwytacza, i znowu go uruchamiał.Półautomat szurgotał pospiesznie przed siebie, zajadle wgryzał się w następny kopiec gru­zów i wszystko powtarzało się od początku.Po śniadaniu Doktor wypróbował swoją maszynkę do golenia, z takim skutkiem, że ukazał się towarzyszom odziany jak gdyby w brązową maskę — czoło i skórę wokół oczu miał spaloną słońcem, a dół twarzy zupełnie biały.Wszyscy poszli za jego przykładem i ledwo mogli siebie poznać w głodomorach z wystającymi szczękami.— Musimy się lepiej odżywiać — zakonkludował Che­mik, oglądając ze zgrozą własne odbicie w lusterku.— Co powiesz na świeżą dziczyznę? — zaproponował Cybernetyk.Chemik wzdrygnął się.— Dziękuję, nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl