[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z poranną pocztą przyniesiono dwa pisma psychologicz­ne.Grace z przyjemnością otworzyła jedno z nich.Popijając kawę, słuchając muzyki i pobieżnie zapoznając się z treścią artykułu na temat psychologii kryminalnej, usły­szała, a raczej wyczuła nieznaczne poruszenie.Odwróciła się na krześle i zobaczyła Arystofanesa.- Co, już się nie gniewasz? - spytała.I wtedy zdała sobie sprawę, że wyraźnie skradał się w jej kierunku, ale zatrzymała go bezpośrednia konfrontacja.Każdy mięsień jego ciałka prężył się do skoku, a sierść jeży­ła na grzbiecie.- Ari? Co ci jest, głupi kocie?Zakręcił się i wybiegł z kuchni.ROZDZIAŁ 3Carol siedziała w chromowanym fotelu wy­łożonym czarnymi poduszkami ze skaju i wolno sączyła whi­sky z papierowego kubka.Paul padł na sąsiedni fotel.On wręcz pochłaniał trunek, wspaniałego jacka danielsa black label, troskliwie dostarczo­nego mu przez adwokata Marvina Kwickera, mającego biu­ro na tym samym piętrze co Alfred O’Brian.Marvin szybko się zorientował, że Paulowi pilnie potrzeba czegoś na wzmoc­nienie.- Kwicker jak likier - powiedział, nalewając bourbona Carol, co prawdopodobnie powtarzał dziesiątki razy, uba­wiony swoim dowcipem.- Kwicker jak likier - powtórzył, podając podwójną por­cję Paulowi.Chociaż Paul nie należał do tęgich pijaków, każda kropla była dla niego zbawieniem.Ręce jeszcze mu drżały.Hol recepcji, obsługującej biuro O’Briana, nie był zbyt obszerny, ale większość ludzi pracujących na tym piętrze ze­brała się, aby porozmawiać o niedawnych przeżyciach, przyjrzeć się miejscu, którego nie dosięgnął ogień, wyrazić podziw, że elektryczność szybko naprawiono i obejrzeć bałagan i zniszczenie we wnętrzu gabinetu O’Briana.Gwar towarzyszący rozmowom nie wpływał uspokajająco na nerwy Paula.Mniej więcej co trzydzieści sekund płowa blondynka o pi­skliwym głosie powtarzała te same słowa: „Nie mogę uwie­rzyć, że nikt nie zginął! Nie mogę uwierzyć, że nikt nie zgi­nął”.Za każdym razem, gdy to mówiła, bez względu na to, w którym miejscu stała, jej głos przebijał się przez zgiełk, a Paul skręcał się z bólu.„Nie mogę uwierzyć, że nikt nie zgi­nął!”.Wyglądała na lekko rozczarowaną.Alfred O’Brian siedział przy biurku recepcyjnym.Jego sekretarka, surowo wyglądająca kobieta z włosami zaczesa­nymi gładko do tyłu, usiłowała zdezynfekować pół tuzina za­drapań na twarzy szefa, ale O’Brian chyba bardziej troszczył się o stan swojego garnituru.Strzepywał brud, liście i kawał­ki kory, które przyczepiły się do marynarki.Paul skończył whisky i spojrzał na Carol.Wciąż się trzę­sła.Jej twarz otoczona lśniącymi ciemnymi włosami była bardzo blada.Dostrzegła troskę w jego oczach, więc wzięła go za rękę, ścisnęła i uśmiechnęła się uspokajająco.Nie było to łatwe, ponieważ jej usta wciąż drżały.Pochylił się do niej blisko, aby mogła go usłyszeć mimo panującego zgiełku.- Dasz radę stąd wyjść?Kiwnęła głową.Jakiś młody typek, stojący przy oknie, podniósł głos.- Hej! Hej, słuchajcie wszyscy! Telewizja do nas przyje­chała!- Jeśli zobaczą nas reporterzy - odezwała się Carol - zo­staniemy tu jeszcze przez godzinę albo dłużej.Wyszli bez pożegnania z O’Brianem, ubierając się po dro­dze.Już na zewnątrz Paul otworzył parasol i przygarnął Ca­rol.Szybko przemierzali śliski teraz i niebezpieczny parking wyłożony tłuczonym kamieniem.Ostrożnie obchodzili kału­że.Jak na wrzesień, wiał chłodny wiatr, który wciąż zmieniał kierunek, aż dostał się pod parasol i wywrócił go na drugą stronę.Zimny, zacinający deszcz padał z taką siłą, że kłuł w twarz.Zanim dotarli do samochodu, włosy przylepiły się im do głów, a za kołnierzami mieli pełno wody.Ku ich zadowoleniu, burza nie uszkodziła pontiaca, któ­ry zapalił bez protestu.Wyjeżdżając z parkingu, Paul chciał skręcić w lewo, ale nacisnął pedał hamulca, gdy zobaczył, że najbliższą przeczni­cę zablokowały samochody policyjne i wozy strażackie.Pomimo ulewnego deszczu i na przekór strumieniom wody, kie­rowanym nań przez strażaków, kościół wciąż płonął.Czarny dym bił w szare niebo, a z wypalonych okien buchały pło­mienie.Paul skręcił więc w prawo i pojechał do domu przez zala­ne ulice, gdzie woda wylewała się z rynsztoków, a każde za­głębienie w nawierzchni zmieniło się w zdradzieckie jezioro, które trzeba było pokonywać z najwyższą uwagą, aby unik­nąć zalania silnika.Carol zgarbiła się i przywarła do drzwi od strony pasaże­ra.Chociaż działało ogrzewanie, wciąż było jej zimno.Paul zauważył, że szczęka zębami.Jazda do domu trwała dziesięć minut i przez ten czas żad­ne z nich nie powiedziało ani słowa.Szum sunących po mo­krej jezdni opon oraz miarowe uderzenia pracujących wycieraczek zakłócały panującą ciszę, w której kryła się jakaś dziwna intensywność, jakaś aura straszliwej hamowanej energii.Mieszkali w utrzymanym w stylu Tudorów domu, który starannie odrestaurowali.Tak jak zawsze widok kamiennych ścian, wielkich dębowych drzwi, oświetlonych latarniami okien z ołowiowego szkła i spadzistego dachu ucieszył Paula i ogarnęło go ciepłe uczucie przynależności do tego miejsca [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl