[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Patrząc leniwie ponadogniskiem przed siebie rekonstruował z płaskich cieni dzienne kontury porozrzu-canych skał.W tym miejscu jest wielka skała, w tamtym trzy kamienie, tu rozsz-czepiony głaz, a za nim powinna być wyrwa, ale.zaraz. Sam. Hę? Nic.Płomienie zawładnęły patykami, kora zwijała się i odskakiwała, drzewo trza-skało.Stos zapadł się do środka i rzucił krąg światła na wierzchołek góry. Sam. Hę? Sam! Sam!Sam spojrzał na Eryka z rozdrażnieniem.Widząc napięcie we wzroku brataprzeraził się.Obiegł ognisko, kucnął przy Eryku i wytrzeszczył oczy.Znierucho-mieli, mocno przytuleni czworo szeroko rozwartych oczu i dwoje rozchylo-nych ust.Daleko w dole zaszeptały drzewa lasu, zaszumiały.Rozwiały się włosy naczołach chłopców, płomienie skoczyły w bok od ogniska.O piętnaście jardów odnich załopotała powiewająca na wietrze tkanina.%7ładen z chłopców nie wydał krzyku, tylko mocniej przytulili się do siebiei jeszcze szerzej rozdziawili usta.Chwilę tak siedzieli, skuleni, przy ognisku bu-chającym iskrami, dymem i falami migotliwego blasku na wierzchołek góry.Potem, kierowani jedną przerażającą myślą, wygramolili się na skały i uciekli.Ralf miał sen.Jak mu się zdawało, po godzinach rzucania się i przewracaniahałaśliwie z boku na bok pośród suchych liści, zasnął wreszcie.Przestał nawetsłyszeć głosy krzyczących przez sen chłopców w innych szałasach, przeniósł siębowiem we śnie do domu rodzinnego i karmił cukrem kucyki za murem ogrodu.Pózniej ktoś zaczął szarpać go za ramię mówiąc, że czas na herbatę. Ralf! Zbudz się!Liście szumiały jak morze. Zbudz się, Ralf! Co się stało? Widzieliśmy.72.zwierza! Kto to? Blizniacy? Widzieliśmy zwierza. Cicho.Prosiaczku!Liście wciąż szeleściły.Prosiaczek zderzył się z Ralfem i któryś z blizniakówchwycił go za rękę, kiedy ruszył w stronę prostokąta blednących już gwiazd. Nie możesz wyjść.on jest straszny! Prosiaczku.gdzie są włócznie? Słyszę, jak. To siedz cicho.Nie ruszaj się.Leżeli nasłuchując, najpierw z powątpiewaniem, ale potem z przerażeniem,w miarę jak blizniacy ciągnęli szeptem swą opowieść, przerywaną długimi pauza-mi martwej ciszy.Wkrótce ciemności stały się pełne szponów, pełne straszliwejnieznanej grozy.Nie kończący się brzask zacierał z wolna gwiazdy i wreszciedo szałasu zaczęło się przesączać szare, smutne światło.Dopiero wtedy odważylisię poruszyć, choć świat na zewnątrz wciąż groził niebezpieczeństwem.Labiryntmroku uporządkował się w dal i bliskość, a malutkie chmurki wysoko na niebienabrały ciepłych barw.Jakiś ptak morski poszybował w górę łopocąc skrzydłami,z chrapliwym okrzykiem, który podjęło echo i coś zaskrzeczało w lesie.Wkrót-ce smużki chmur nad horyzontem zabarwiły się różowo i pozieleniały pierzasteszczyty palm.Ralf ukląkł u wejścia do szałasu i ostrożnie rozejrzał się dokoła. Sam i Eryk.Zwołajcie wszystkich na zebranie.Cicho.No, idzcie.Blizniacy, tuląc się z drżeniem do siebie, odważyli się na pokonanie kilku kro-ków dzielących ich od następnego szałasu i rozgłosili straszną wieść.Ralf wstałi chociaż ciarki przebiegały mu po plecach, ruszył dla zachowania godności kugranitowej płycie.Simon i Prosiaczek poszli za nim, a z pozostałych szałasówzaczęli przemykać się ukradkiem inni chłopcy.Ralf wziął konchę z wyślizganego miejsca na pniu i przyłożył do ust, ale za-wahał się i nie zatrąbił.Podniósł ją tylko do góry i pokazał im, a oni zrozumieli.Promienie słońca, rozchodzące się wachlarzowato spod horyzontu, zniżyły sięteraz sięgając ich oczu.Ralf patrzył chwilę na rosnący skrawek złota, które oświe-ciło ich od prawej strony, i jakby mu przywróciło mowę.Krąg chłopców jeżył sięwłóczniami.Ralf wręczył konchę bliżej stojącemu blizniakowi, Erykowi. Widzieliśmy go na własne oczy.Nie.nie spaliśmy.Przyszedł mu z pomocą Sam.Utarło się już teraz, że koncha daje prawo głosuobu blizniakom naraz, uznawano bowiem ich faktyczną jedność. Był włochaty.Coś ruszało się nad jego łbem.jak skrzydła.Zwierz także się ruszał. To było straszne.Tak, jakby usiadł.73 Ognisko się jasno paliło. Właśnie je rozpaliliśmy..dołożyliśmy patyków. Miał oczy. Zęby. Pazury. Biegliśmy ile sił. Wpadaliśmy na różne rzeczy. Zwierz pędził za nami. Widziałem, jak się skradał. Prawie mnie dotknął.Ralf ze strachem wskazał na twarz Eryka, podrapaną gałęziami raz przy razie. Jakżeś to sobie zrobił?Eryk dotknął ręką twarzy. Jestem cały podrapany.Czy mam krew na policzkach?Krąg chłopców rozstąpił się z przerażeniem; Johnny, który jeszcze ziewał, roz-beczał się na cały głos i ucichł dopiero, gdy dostał klapsa od Billa.Jasny ranekstał się pełen grozy i w kręgu chłopców nastąpiła pewna zmiana.Byli teraz zwró-ceni raczej na zewnątrz niż do środka, a włócznie z zaostrzonego drzewa tworzyływokół rodzaj płotu.Jack nakazał chłopcom odwrócić się twarzami. To dopiero będzie polowanie! Kto pójdzie?Ralf poruszył się niecierpliwie. Te włócznie są z drzewa.Nie bądz głupi.Jack uśmiechnął się do niego drwiąco. Boisz się? Jasne, że się boję.Kto by się nie bał?Zwrócił się do blizniaków: Chyba nas nie nabieracie?Odpowiedz była zbyt stanowcza, aby ktokolwiek mógł w nią wątpić.Prosia-czek wziął konchę. Czy nie moglibyśmy.zostać tu i koniec? Może ten zwierz nie zbliży siędo nas?Gdyby nie uczucie, że coś ich śledzi, Ralf byłby krzyknął na Prosiaczka. Zostać? l tłoczyć się na tym kawałeczku wyspy w wiecznym strachu?A skąd bralibyśmy pożywienie? I co byłoby z ogniskiem? Chodzmy rzekł Jack niecierpliwie tracimy tylko czas. Nie, nie tracimy.A co z maluchami? Pies drapał maluchy! Ktoś musi ich pilnować. Nikt ich dotąd nie pilnował. Nie było potrzeby! A teraz jest.Prosiaczek zostanie.74 Słusznie.Osłaniaj Prosiaczka przed niebezpieczeństwem. Zastanów się.Co Prosiaczek może zrobić z jednym okiem?Reszta chłopców patrzyła na nich z zaciekawieniem. Jeszcze jedna rzecz.Nie można w zwykły sposób polować, bo ten zwierznie zostawia śladów.Gdyby zostawił, to bym je zauważył.O ile wiemy, umiepomykać po drzewach jak ten tam, jak on się nazywa.Pokiwali głowami. Musimy więc pomyśleć.Prosiaczek zdjął stłuczone okulary i przetarł jedyne szkło. A co z nami, Ralf? Nie masz konchy.Wez. Chodzi mi o to.co z nami? Przypuśćmy, że zwierz przyjdzie, gdy waswszystkich nie będzie.Ja zle widzę, a jak się przestraszę. Ty się zawsze boisz wtrącił Jack z pogardą. Ja mam konchę. Konchę! Konchę! wrzasnął Jack. Po co nam koncha?Wiemy i tak, kto powinien zabierać głos.Co dobrego zrobił swoim gadaniemSimon albo Bill, albo Walter? Czas, żeby niektórzy wiedzieli, że mają siedziećcicho, a decyzję zostawić nam.Ralf nie mógł dłużej ignorować jego słów.Krew napłynęła mu do twarzy. Ty nie masz konchy rzekł. Siadaj.Jack zbladł tak, że piegi na jego twarzy utworzyły wyrazne brązowe cętki.Zwilżył wargi językiem i stał dalej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]